Prowincjonalna Montana, lata 50., małżeństwo w kryzysie. Debiut reżyserski Paula Dano „Kraina wielkiego nieba”, w którym kreacje na miarę Oscarów stworzyli Carey Mulligan i Jake Gyllenhaal, już od dziś w kinach.
Tyle dziś rozmawiamy o związkach. O partnerstwie, które w 2018 mogłoby wydawać się oczywiste, ale wcale takim nie jest. Wciąż trzeba negocjować równość, bo zapominają o niej nawet najbardziej wyemancypowani z nas. Nieświadomie wpadają w pułapki skostniałych schematów. Dobrze jeśli złapanym na gorącym uczynku, jest nam trochę wstyd. Negocjujemy, rozmawiając o wyborach. Mieć dzieci czy nie? Bo przecież kocham swoją pracę. Czy aby na pewno rodzicielstwo mi jej nie zabierze? Może tata zostanie w domu, a mama pójdzie zarabiać, skoro tak woli? No i co po kryzysie – czy zdrada powinna być końcem, czy można wybaczyć i razem iść dalej przed siebie, może nawet mocniejszym? Tyle pytań, tyle możliwości. Czasami głowę przez głowę przejdzie myśl: chyba kiedyś, gdy rzeczy się nie wymieniało, a naprawiało, było lepiej.
O tym mitycznym „kiedyś” opowiada „Kraina wielkiego nieba” Paula Dano. Ona i on gdzieś w prowincjonalnej Ameryce. Piękni, młodzi, zakochani jeszcze przed balem maturalnym. Razem do dziś. Jeden blondwłosy syn, punktualne obiadki, ułożone włosy i spodnie w kant. Nie potrzeba piętnastu minut, by idylla okazała się kruchą fasadą. Nie, tej rodziny nie pożerają patologia ani mroczy sekret. To tylko życie. Koleiny, w które wpadają przez konserwatywną kulturę lat pięćdziesiątych.
Jake Gyllenhaal od kilkunastu lat konsekwentnie udowadnia, że „Książę Persji. Piaski czasu” (2010 rok) to była jednorazowa wpadka. Role w „Labiryncie” (2013), „Wrogu” (2013), „Wolnym strzelcu” (2015) czy „Zwierzętach nocy” (2016) pokazują aktora wszechstronnego. I nieustraszonego. Podobnie jak Daniel Day Lewis dla roli jest gotów na bardzo wiele. Brytyjka Carey Mulligan sławę zdobyła rolą w „Była sobie dziewczyna” (2009 rok) i dlatego długo kojarzona była z rolami niewinnych dziewcząt. Ale potem przyszły „Wstyd” (2011), „Wielki Gatsby” (2013) i „Sufrażystka” (2015). Pierwszą fenomenalną rolą po urlopie macierzyńskim w „Mudbound” z ubiegłego roku Mulligan przypomniała, jak ciekawą aktorką stała się na przestrzeni lat. W „Krainie wielkiego nieba” tworzą z Gyllenhaalem zgrany duet. To nie tylko dobrzy aktorzy, ale i wrażliwi i inteligentni ludzie, którzy rozumieją subtelne dylematy swoich postaci, tłumacząc je na język kina. Pomaga im w tym reżyser. Debiutujący po tamtej stronie kamery Paul Dano do tej pory grał w tej samej lidze, co jego koledzy. Bank rozbił rolami w „Małej Miss” (2006) i „Aż poleje się krew” (2007). Potem długo był ulubieńcem amerykańskiej sceny niezależnej. W pamięć zapadły jego występy w „Labiryncie” (2013), „Młodości” (2015) i „Okjy” (2017), gdzie znowu spotkał się z Gyllenhaalem. Teraz dzięki stylowej adaptacji powieści Richarda Forda dołącza do członków elitarnej grupy, których przejście między specjalizacjami zakończyło się sukcesem.
Jerry Brinson (Jake Gyllenhaal) to sympatyczny lekkoduch. Mało dojrzały, niespecjalnie ambitny. Ale i wychowany do życia w układzie, w którym to mężczyźnie z automatu przypada rola żywiciela rodziny. Syn patrzy nań z podziwem za sam fakt spłodzenia go, a żona pełnym uwielbienia gestem podsuwa kapcie. Kapcie nie są jednak szczytem marzeń Jeanette Brinson (Carey Mulligan). Wykształcona i z dużym apetytem na świat pokornie znosi swój, wydawałoby się oczywisty, los. Cierpi w scenografii kuchnia-sklep- szkoła-sypialnia. Potrzebuje rozmowy, a nie lakonicznej wymiany uprzejmości. Nie chce się wiecznie przeprowadzać tam, gdzie akurat znajdzie się praca dla męża. Gdy Jerry znowu traci posadę, coś w niej pęka. W zrywie bohaterstwa mąż postanawia, że oto jedzie hen, hen, gasić płonące lasy. Jeanette zamiast spuścić głowę i postawić mu ołtarzyk, podnosi czoło. Ona wie, że dla Jerry’ego wyjazd to ucieczka przed odpowiedzialnością, chaotyczna próba znalezienia kierunku, potwierdzenia męskości. Ale ona nie będzie już dawała nieść się z nurtem, o nie. Od teraz bierze los w swoje ręce.
Jeanette zostaje poniekąd zmuszona do reakcji. Zaczyna nosić, nie tylko przysłowiowe, spodnie. Podejmuje serię wyborów, niekoniecznie najlepszych. Ale przestaje się bać, także popełniać błędy. Znajduje w sobie miejsce nawet na ironię, która w dotychczasowym zerojedynkowym życiu, nie miała racji bytu. Tak czytam scenę, w której zawozi syna przed palący się las. „Podoba ci się?” – pyta. „Nie” – odpowiada Joe. „Chciałam ci pokazać, co dla twojego ojca jest tak ważne [że nie wraca do nich do domu – przyp.red.] Przykro mi, że żadne z nas nie jest w stanie go zrozumieć. Potem przychodzi wyższa forma ironii, ta skierowana w kierunku jej samej. Gdy jadą z synem na kolację do starszego mężczyzny, u którego Jeanette w pewnym momencie szuka wsparcia, ubrana z suknię bez pleców rzuca w stronę syna: „To jest moja desperacka sukienka. Jak ci się podoba?”
Choć to dylematy kobiety są w centrum filmu, Dano nie zapomina o mężczyźnie. Jerry’ego łatwo byłoby wtłoczyć w ramy czarnego charakteru. Tak się na szczęście nie dzieje. Z ekranu wychyla się człowiek potrzebujący rozmów, których nie potrafi odbyć. Został skrzywdzony przez system, który odebrał mu szansę na to, by nauczył się mówić o emocjach. Gdy żona zgłasza pretensje, sugeruje jej, że pewnie ma PMS. To nie złośliwość, a dowód boleśnie wąskich horyzontów. On naprawdę nie rozumie, że to kobietą może kierować coś więcej, niż biologia. Jerry jest nieporadny społecznie. A jego małżeństwo cierpi z powodu podziału ról narzuconego mu przez kulturę.
Milczącym narratorem tej opowieści jest syn pary, Joe (Ed Oxenbould). W jego spojrzeniu na ojca nigdy nie widać bezgranicznego podziwu, o jakim marzyłby Jerry. Najpierw dominuje ciekawość pomieszana z ciepłem. Potem pojawia się wątpliwość. A na końcu Joe kieruje wzrok na matkę, która pozwala mu być świadkiem jej własnej walki o siebie. Może dlatego chłopiec nigdy nie przestaje jej wspierać. I akceptować jej, nawet najtrudniejszych, wyborów. Syn, jako jedyny mężczyzna w filmie, nie tylko na nią patrzy, ale też ją widzi.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.