W ramach naszego cyklu o kobietach sukcesu rozmawiamy ze stypendystkami programu Fulbrighta. Pierwszą bohaterką jest Aleksandra Przegalińska, filozofka, publicystka i wykładowczyni specjalizująca się w wyzwaniach związanych ze sztuczną inteligencją.
Stypendium Fulbrighta było punktem zwrotnym w pani życiu?
To było transformujące doświadczenie. Wyjechałam na stypendium w ramach programu „First Year in America” w 2009 r. Miałam 27 lat. W Polsce miałam już rozpoczęty doktorat, tam pojechałam na studia magisterskie z socjologii i mediów w nowojorskiej The New School. To szkoła założona na początku XX w. przez amerykańskich intelektualistów, która od początku uczy krytycznego myślenia. Wykładali tu m.in. Erich Fromm, Margarey Mead i Hannah Arendt. Mieści się przy Piątej Alei, w samym sercu Manhattanu. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie.
Marzyłam o tym mieście i o tej szkole. Tam zrozumiałam, co mnie naprawdę interesuje. Poszłam na zajęcia z programowania. Wcześniej miałam o technologii wiedzę teoretyczną, wtedy zyskała wymiar praktyczny.
Na drugim roku zostałam asystentką japońskiej socjolożki Eiko Ikegami. Pracowaliśmy w grze Second Life po osiem godzin dziennie. Wewnątrz tamtego świata budowaliśmy boty. Ona badała na tym przykładzie sposoby aktywizowania się działaczy społecznych. Zajmowała się też duchowością w rzeczywistości wirtualnej. Wyciągnęła z tych badań ciekawe wnioski. Okazało się na przykład, że kościoły, które nie mogą działać realnie, jak choćby uznany za heretycki kościół pelagiański, świetnie sobie radzą w sieci.
Doświadczenie życia w Nowym Jorku było jednoznacznie pozytywne?
Nowy Jork jest trudnym miastem. Dzisiaj pewnie nawet trudniejszym niż wtedy. Napięcia społeczne 10 lat temu były trochę mniej widoczne niż teraz. W dodatku postępująca gentryfikacja wymusiła podwyżki.
Miałam szczęście, mieszkałam na Manhattanie przy Siódmej Ulicy. Dostałam mieszkanie należące do Instytutu Kościuszkowskiego. To była zresztą kiedyś polska i węgierska dzielnica w Nowym Jorku. Potem Polaków wywiało na Greenpoint, a teraz na Queens. Gdy wróciłam do Nowego Jorku kilka lat później, mieszkałam na Greenwich Village w komunie artystycznej.
Ale na początku nie uniknęłam błędów. Zostałam oszukana przez spekulanta, który za tysiąc dolarów zaoferował mi pokój przechodni na Queens. Byłam zupełnie zielona. Dopiero znajomi z Fulbrighta powiedzieli mi, że to nieporozumienie.
Tak! Moja przyjaciółka, brazylijska ekonomistka, jest u siebie w kraju jedną z czołowych publicystek. Walczy z prezydentem Bolsonaro. Inna, marketerka z Litwy, osiadła w Nowym Jorku. Kumpel Włoch został dziennikarzem „New York Timesa”. Dzięki nim i wielu innym osobom moje nowojorskie doświadczenie było wręcz idylliczne. Do dzisiaj odwiedzam przyjaciół. W Nowym Jorku czuję się jak w domu.
Świat nauki jest zglobalizowany?
Weryfikacja osiągnięć naukowych jest międzynarodowa. Wszyscy możemy pisać do światowych czasopism. Coraz częściej świeżo upieczeni doktorzy jadą na dalsze badania do zagranicznego ośrodka.
Ale moje doświadczenie może nie być uniwersalne. Urodziłam się w Szczecinie, skąd często jeździło się do Berlina. Do Niemiec pojechałam też na Erasmusa. Miasto pogranicza siłą rzeczy jest otwarte.
Marzenia wydawały się w zasięgu ręki?
Szczecin to nie Warszawa, ale duże miasto. Daje dobrą pozycję startową. Nigdy nikt mi nie powiedział – ani mama, ani przyjaciele, że realizacja planów naukowych będzie niemożliwa. W liceum mogłam być sobą. Każdy uczeń mógł wyjechać na wymianę zagraniczną, panowała swobodna atmosfera. Dopiero w Warszawie, na uniwersytecie poczułam, że hierarchia może być problemem. Wcześniej wszystko wydawało mi się możliwe.
Właśnie, nie obawiała się pani skostniałej akademickiej hierarchii?
Dotknęło mnie to, oczywiście. Struktury akademickie są nieprzepuszczalne. Ale miałam szczęście do promotor doktoratu. Była otwarta na moje nieobecności, pomysły, zmiany. Ale potem po obronie nikt mi nie powiedział, że ma dla mnie miejsce, że możemy coś robić razem, że jest na mnie pomysł.
W Akademii Leona Koźmińskiego, gdzie zostałam prorektorem ds. Współpracy z Zagranicą i ESR, jest inaczej. Ten zespół się lubi, chce ze sobą pracować, wspiera się. Moje wyjazdy są traktowane jako sukces uczelni, a nie problem jak na publicznej uczelni.
Na początku drogi najważniejsze jest wsparcie w domu.
Nikt mi nie podcinał skrzydeł. Mama, która samodzielnie mnie wychowała, zawsze mnie wspierała. Sama zaszła bardzo daleko. Pochodziła ze wsi pod Sandomierzem. Jej rodzice w nią uwierzyli. Pojechała na studia prawnicze do Lublina, potem z moim ojcem przeniosła się do Szczecina. Najpierw była urzędniczką, w czasie transformacji prowadziła kancelarię radcowską, w końcu przeniosła się do sądu administracyjnego, a teraz jest sędzią NSA w stanie spoczynku.
Nigdy nie namawiała panią na studia prawnicze?
Nie, chociaż wiem, że w wielu prawniczych rodzinach presja kontynuowania tradycji jest duża. Gdy usłyszała, że chcę zdawać na filozofię, powiedziała: „próbuj”. Widziała, że jestem zdeterminowana.
Byłyśmy z mamą we dwie przeciwko całemu światu. Utwierdziła mnie w przekonaniu, że jako silna kobieta poradzę sobie ze wszystkim. Wcześnie musiałam być dorosła i odpowiedzialna. Dzisiaj jesteśmy przyjaciółkami. Wie o mnie wszystko. Radzę się jej w najważniejszych sprawach.
Zdała pani na filozofię i…?
Najpierw było dziennikarstwo i komunikacja społeczna we Wrocławiu. To był trochę niewypał. Przydaje mi się do dzisiaj obycie z mikrofonem i kamerą, ale tego zawodu nie chciałabym wykonywać. Z drugiej strony, chodziłam na zajęcia, które na późniejszym etapie bardzo mi się przydały, np. o wpływie technologii na społeczeństwo.
Potem dostałam się na interdyscyplinarne kierunki na Uniwersytecie Warszawskim – MISH i Artes Liberales, a w końcu pracę magisterską napisałam na filozofii. Umiałam dużo rzeczy, ale nie wiedziałam, czego chcę. Błąkałam się. Długo się zastanawiałam, dokąd zmierzam.
Trzeba wyważyć między namysłem a przekombinowaniem – ja trochę za długo zwlekałam z ostateczną decyzją, w którym kierunku podążyć. Wiedziałam, że chcę pracować na uczelni, ale nie wiedziałam, jak pogodzić moje dwa najważniejsze zainteresowania – filozofię i technologię.
Kiedy podjęła pani ostateczną decyzję?
Dopiero w okolicach trzydziestki. Chwilę wcześniej wyjechałam do Brukseli do pracy przy polskiej prezydencji. Posmakowałam dyplomacji. Gdy wróciłam, kończyłam doktorat. W tym samym czasie zaszłam w ciążę. Chwilę wcześniej poznałam mojego męża. W 2012 r. urodziła się nasza córka Alicja.
Obowiązki administracyjne, praca naukowa, wyjazdy… Udaje się pani godzić pracę z rodzicielstwem?
Tak, ale po pierwsze, mam tylko jedno dziecko, a po drugie – jako pracownikowi naukowemu łatwiej mi niż pracownikowi korporacji. Wolności jest więcej. Mogę planować czas zgodnie z potrzebami rodziny. Córka skorzystała też na moich wyjazdach. Świetnie mówi po angielsku, bo wyjechaliśmy na jedno z moich stypendiów, gdzie mogła nauczyć się języka.
Nie zmienia to tego, że pandemia ujawniła nierówności, także w relacjach rodzinnych. To przede wszystkim ja zajmowałam się córką, a mąż pomagał.
Zdarza mi się myśleć, że w jakiejś sferze życia nie daję rady, zwłaszcza w rodzicielstwie. Ale niezmiennie cieszę się, że jestem mamą. I to dziewczynki, bo teraz jest ich czas.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.