
Dla przyjaciół i rodziny w Polsce była Siasią, dla świata Stanisławą Sandecką-Nowicką, pierwszą w historii Stanów Zjednoczonych profesorką w dziedzinie architektury. Studenci ją podziwiali, mówili o niej „Grand Dame”. Łączyła rolę matki dwóch synów z ogromną pasją do architektury i odpowiedzialnością zawodową. Zmarła w wieku 105 lat, z wizjami projektowymi nie rozstając się do samego końca. Karierę jej męża, Macieja, przerwała tragiczna śmierć. Miał wówczas zaledwie 40 lat. Był jednym z najzdolniejszych polskich architektów swojego pokolenia i wizjonerem, który zdołał wywrzeć istotny wpływ na architekturę XX wieku.
Wystawa „Humanistyczny modernizm. Maciej i Stanisława Nowiccy”, którą do 13 lipca 2025 roku można zobaczyć w Warszawskim Pawilonie Architektury Zodiak, ożywia pamięć o wyjątkowym małżeństwie architektów. W połowie lat 40. ubiegłego wieku Nowiccy osiedlili się w Stanach Zjednoczonych, pozostawiając po sobie trwały i wciąż żywy ślad w historii amerykańskiej architektury. Jednak wcześniej projektowali w Polsce, oboje studiowali na Politechnice Warszawskiej i mimo emigracji zawsze czuli się Polakami. Nie zdecydowali się na powrót do kraju, co sprawiło, że ich dorobek przez władze PRL został zepchnięty na margines. Dzięki wystawie w Zodiaku, zorganizowanej z inicjatywy Narodowego Instytutu Architektury i Urbanistyki, możemy dokładnie prześledzić zapomnianą historię Nowickich. W procesie jej przygotowania asystował także syn architektów, Peter Nowicki, który w rozmowie z nami kreśli bardziej prywatny portret swoich rodziców architektów.

Maciej i Stanisława Nowiccy projektowali w duchu humanistycznego modernizmu. Ich architektura wynikała ze studiów nad człowiekiem. Interesowało ich to, jak ludzie czują się w danej przestrzeni i jak jej doświadczają. Ich projekty łączyły funkcjonalność z szacunkiem dla emocji, relacji społecznych i otoczenia. Jak postrzegasz to podejście do architektury?
Ich filozofia projektowania była głęboko humanistyczna. Wierzyli, że architektura powinna tworzyć środowisko, w którym człowiek czuje się jak u siebie. Liczyły się dla nich detale: światło, kolory, faktury, materiały – wszystko to budowało przestrzeń, która miała znaczenie emocjonalne i społeczne. Zarówno dla mojej matki, jak i ojca istotnym elementem pracy architektonicznej było studiowanie ludzkich potrzeb w kontekście przestrzeni. Architektura miała być projektowana z myślą o życiu, o ludziach. Ich wkład polegał więc na sposobie myślenia o przestrzeni – o tym, jak w niej będziemy żyć.
Myślę, że zarówno mój ojciec, jak i matka mocno koncentrowali się na funkcjonalności przestrzeni – na tym, jak przekształcić funkcję poprzez projekt w jej optymalne użytkowanie. Moja matka była w tym wyjątkowa, co zostało docenione przez Amerykański Instytut Architektów, który przyznał jej złoty medal w 1978 roku za całokształt dokonań w dziedzinie architektury i za działalność pedagogiczną.
Wystawa, którą możemy aktualnie zobaczyć w Warszawie, była wcześniej prezentowana w siedzibie Organizacji Narodów Zjednoczonych w Nowym Jorku oraz w Bibliotece Jamesa B. Hunta Jr. w Raleigh w Karolinie Północnej. W Polsce oglądamy ją po raz pierwszy, w rozszerzonej wersji. Czym różni się od wcześniejszych odsłon?
Przede wszystkim praca mojej matki w całym okresie jej kariery została przedstawiona bardziej szczegółowo. Także wczesne lata pracy obojga moich rodziców w Warszawie zostały pokazane znacznie dokładniej. Ponadto podkreślenie kompetencji mojej matki jako nauczycielki akademickiej zostało bardzo dobrze zaprezentowane i udokumentowane. Na uwagę zasługuje też liczba informacji przedstawionych na temat dwóch domów, które moja mama przeprojektowała i urządziła – w Villanova i w Norwich. Model domu w Norwich to szczególnie cenny dodatek dla mnie, mojej żony i najstarszej córki, która była wtedy z nami.

Nowym elementem wystawy w Warszawie jest model projektu Columbus Circle, jednego z najbardziej rozpoznawalnych skrzyżowań w Nowym Jorku, znajdującego się na zachodnim końcu Central Parku. Projekt opracował mój ojciec wspólnie z Clarence'em Steinem. Dokładnie została ukazana strategia projektowa mojego ojca związana z jego unikalnym podejściem do ruchu drogowego i metafory miejskiego „baletu”, której używał. Columbus Circle widziany z lotu ptaka rzeczywiście genialnie prezentuje swego rodzaju spektakl płynnie poruszających się tu pojazdów.
Poza tym w Zodiaku szczegółowo została przedstawiona dyskusja na temat koncepcyjnej współpracy między moim ojcem a architektem Eero Saarinenem podczas projektowania kampusu Uniwersytetu Brandeisa w Waltham w Massachusetts w 1949 roku. Rozwinięto również temat intelektualnej relacji mojego ojca z Lewisem Mumfordem, wybitnym amerykańskim historykiem urbanistyki, krytykiem architektury, filozofem techniki i planistą. Obaj uważali, że architektura powinna służyć człowiekowi, a nie nad nim dominować. W ich przekonaniu miasto to nie tylko infrastruktura, ale przede wszystkim społeczna tkanka, relacje międzyludzkie, edukacja i kultura.
Zdecydowanie bardziej kompleksowo zostały zaprezentowane także kwestie związane z działalnością moich rodziców w Warszawie. Muszę przyznać, że sam dowiedziałem się dzięki nim wiele o ich życiu, indywidualnej i wspólnej pracy przed wojną i w czasie wojny, o której nie miałem pojęcia. Wystawa szczegółowo omawia zagadnienia związane z odbudową powojennej Warszawy oraz koncepcje moich rodziców dotyczące tego procesu.
Pokazano również zestaw zdjęć z Domu Turysty w Augustowie, których nie było w Raleigh, wraz z opisem roli mojej matki jako osoby nadzorującej budowę. Interesujące są także materiały dotyczące pracy mojej matki w Paryżu sprzed II wojny światowej oraz relacje obojga moich rodziców z Le Corbusierem.
Bardzo mnie cieszy, że mogłem dostarczyć też materiały, które stały się częścią wystawy: tkaninę z Raleigh, obraz związany z odbudową Warszawy, kilka rysunków oraz dwa złote medale, które otrzymała, jeden od Amerykańskiego Instytutu Architektów, a drugi to medal Gloria Artis, przyznany przez polskie Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

Wspomniałeś, że pokazanie na wystawie domu w Villanova jest dla ciebie i twojej rodziny szczególnie ważne.
Po śmierci mojego ojca (zmarł, gdy miałem zaledwie pięć miesięcy) przeprowadziliśmy się do małego domu powozowego w Villanova (pod Filadelfią, gdzie mama została zaproszona do nauczania na Uniwersytecie Pensylwanii). Przeprojektowała go tak, by można było czuć się tu jak w nowoczesnym domu. Zawsze kochała energię miasta, ale kiedy pracowała zawodowo i wychowywała nas – dwóch małych chłopców – potrzebowała równowagi. Dlatego wybrała wieś. To miejsce dawało jej spokój, który równoważył tempo miasta. I myślę, że ten kontrast – między naturą, która była dla niej nieustającym źródłem inspiracji, a architekturą, dziełem człowieka, a także między ciszą krajobrazu a życiem miasta – był dla niej fundamentalny.
A jak zapamiętałeś dom w Norwich, który Stanisława zaprojektowała dla siebie, mając prawie 90 lat?
Prace projektowe były skupione na zaadaptowaniu struktury typowej dla gospodarstw wiejskich północno-wschodnich Stanów Zjednoczonych. Stodoła stała się punktem wyjścia i podstawowym elementem projektu. Dom został wkomponowany w stok opadający ku dolinie, otwarty na rzekę, której nurt szczególnie mocno słychać było wiosną, podczas roztopów. Uwielbiała tę siłę natury.
Dom był prosty, nieskomplikowany w formie, za to bardzo otwarty na otoczenie. Przestrzeń dla mojej mamy była niezwykle ważna, ale nie chodziło o rozmach, raczej o relację z otoczeniem i o detale. W kuchni stał stary amerykański stół do mieszania ciasta, prosty, solidny, z blatem z jednego kawałka drewna. Rzecz pozornie skromna, ale dla mojej mamy niosąca głęboką wartość. Takie właśnie szczegóły ją zachwycały.
W domu wykorzystała lokalny kamień – ciemny, ciężki, piękny. Meble pochodziły od przyjaciół, np. od rodziny Knollów. Designerskie krzesła, biurko w stylu Queen Anne – wszystko miało swoją historię, wszystko było częścią jej życia. To było miejsce pełne światła, harmonijnie połączone z otaczającym krajobrazem. Przestrzeń była niewielka, ale tętniąca życiem – zbudowana z emocji i relacji, a nie z luksusu. Dom wypełniał się czasem rozmowami, czasem pracą i ciszą. Żyła skromnie, ale piękne rzeczy przyciągały wzrok: pamiątki, podarunki czy proste formy rzeźbiarskie. Było też pianino, bo kochaliśmy muzykę. Wszędzie można było dostrzec kwiaty, mama je uwielbiała. Ten dom w swojej prostocie zawierał wszystko to, co było dla niej ważne.
Dziedzictwo projektowe i dydaktyczne Stanisławy budzi podziw. Niezwykły był też głęboki wpływ, jaki wywarła na kolejne pokolenia studentów architektury w USA. W 1951 roku rozpoczęła działalność akademicką na Uniwersytecie Pensylwanii, gdzie w 1963 roku została pierwszą kobietą z tytułem profesora architektury w Stanach Zjednoczonych.
Moja mama była niezwykłą kobietą. Potrafiła połączyć życie rodzinne z bardzo wymagającą pracą zawodową, co w realiach lat 50. w USA było bardzo trudne. Czuła jednak ogromną odpowiedzialność wynikającą z otrzymanego wykształcenia – uważała, że trzeba „oddać społeczeństwu” to, co się dzięki niemu zdobyło. Moja żona uświadomiła mi, jak wielką inspiracją była i nadal jest Stanisława dla kobiet, które, tak jak ona, chcą łączyć życie rodzinne z pasją i aktywnością zawodową.
Chociaż rzadko dzieliła się wspomnieniami z czasów studenckich w Warszawie, z czułością opowiadała o niektórych ćwiczeniach rysunkowych, podczas których studenci musieli jak najdokładniej odwzorować fasady warszawskich kamienic – to doświadczenie ukształtowało jej wrażliwość na detal i pamięć miejsca. Później sama starała się wzbudzać podobny entuzjazm u swoich studentów. Z ich listów i wspomnień jasno wynika, że mama była dla nich ogromną inspiracją. Tak też rozumiem definicję profesjonalizmu, w którym nie chodzi tylko o to, by dobrze wykonywać swoją pracę, ale również sprawiać, że inni są nią zafascynowani. Studenci ją podziwiali i uważali za wyjątkową nauczycielkę, która umiała dostrzec i docenić potencjał w każdym z nich.

Mówiłeś, że Stanisława uwielbiała miejską energię. Jak wyglądało jej życie z ciągłą potrzebą ruchu i zmian?
Jak mawiał mój starszy brat, którego już z nami nie ma, nasza mama była mistrzynią pakowania. Była w stanie zmieścić wszystko w najmniejszej nawet walizce i podróżować gdziekolwiek, by po prostu chłonąć świat. Męczyło ją przebywanie zbyt długo w jednym miejscu, szczególnie po przejściu na emeryturę.
Większość jej kariery akademickiej toczyła się na Uniwersytecie Pensylwanii w Filadelfii, ale jej serce najmocniej biło… w Nowym Jorku. Więc jak tylko przeszła na emeryturę, pierwszą rzeczą, jaką zrobiła, była przeprowadzka właśnie tam. Zmiana goniła jednak zmianę. Mieszkała w Nowym Jorku, potem w Arizonie, później w Vermont, blisko mojego brata, a następnie przez kilka lat we Francji, w Lille, gdzie wtedy mieszkaliśmy. Gdy zmieniłem pracę i przeprowadziliśmy się do Holandii, przyjechała z Vermont, by zamieszkać z nami na kilka lat, ale w końcu się znudziła. Wieś była piękna, ale krowy miały ograniczoną wartość jako towarzystwo. Wróciła do Stanów.
Zaraziła cię miłością do miasta?
W przeciwieństwie do mojej matki nie jestem człowiekiem miasta. Zawsze czerpałem radość z kontaktu z naturą oraz z obserwowania relacji między obecnością człowieka w przestrzeni geograficznej a wykorzystaniem zasobów naturalnych. Moje kontemplacje odbywają się przy słuchaniu muzyki lub ciszy natury, która wcale nie jest taka cicha (!). Potrafię bardzo długo przyglądać się roślinom, uważnie obserwuję ruchy ptaków i zwierząt, przypatruję się krajobrazom, podziwiając ich kolory i formy.
Jak postrzegasz swoją tożsamość – czujesz się bardziej Polakiem, Amerykaninem, a może obywatelem świata? Czy Polska, mimo życia za granicą, była ważna dla twoich rodziców?
Mimo że urodziłem się w Stanach Zjednoczonych, Polska zawsze miała dla mnie znaczenie i choć bywałem tu tylko jako gość i sam nigdy nie opanowałem języka polskiego, to pamięć o Polsce jest we mnie, jest częścią mojej tożsamości.
Podobnie było z moimi rodzicami. Myślę, że tak naprawdę byli bardzo polscy, w swoim pochodzeniu, wychowaniu, przyjaźniach, we wszystkim, co kształtuje człowieka. Byli po prostu polskimi architektami, którzy część życia i pracy powiązali ze Stanami Zjednoczonymi, ale ich korzenie były niezmiennie tu, w Polsce.
Moi rodzice zachowali więc swoją podstawową tożsamość jako Polacy, ale byli wdzięczni, że w amerykańskim społeczeństwie mogli zacząć życie od nowa. To trochę jak ze mną we Francji, w której mieszkam. Doceniam swoje amerykańskie i polskie korzenie, ale czuję solidarność z Francją i doceniam to, że mam udział w kwestiach gospodarczych i społecznych, które są dziś ważne w tym kraju i w Europie.
W 1950 roku Maciej Nowicki, współpracując z amerykańskim urbanistą Albertem Mayerem, rozpoczął prace nad projektem nowej stolicy indyjskiej prowincji Pendżab – Czandigarh. Swoich wizji nie dane mu było urzeczywistnić. Wracając z Indii, zginął w katastrofie lotniczej. Miałeś wówczas zaledwie pięć miesięcy.
Wspomnienia, które mam o moim ojcu, utkane są z opowieści innych. To moja osobista tragedia, że nie dane mi było go poznać. Wszystko, co mam, to historie, obrazy i emocje tych, którzy go znali.
Był postrzegany jako człowiek życzliwy, który interesował się ludźmi niezależnie od ich pozycji społecznej. Każdego spotkanego człowieka traktował jako indywiduum. To podejście miało także odzwierciedlenie w jego projektach – architektura miała służyć człowiekowi, każdemu, niezależnie od jego pozycji. Moi rodzice wierzyli, że ludzkość ma w sobie potencjał wielkości rozumiany jako zdolność do docenienia piękna.
Od zawsze poruszała mnie potrzeba mojego ojca do wyrażania się poprzez kolor i rysunek, które były dla niego nie tylko narzędziem projektowym, lecz również wyrazem artystycznym. W jego projektach można zauważyć, jak świadomie używał koloru, by oddać funkcję budynku, jego charakter. Rysunek był dla niego tak ważny, że nawet wahał się, czy na pewno pójść w stronę architektury, czy zostać artystą. I jeśli dziś jego prace znajdują się w kolekcji Centrum Pompidou, Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Paryżu, to nie tylko dlatego, że był wybitnym architektem, lecz również dlatego, że jakość jego rysunku była, jak powiedział dyrektor tej instytucji, „na poziomie Picassa”. To właśnie rysunek i jego warstwa czysto artystyczna były przepustką do tej kolekcji.
To moja matka przekonała go, by wybrał architekturę. Wierzyła, że w niej będzie mógł najpełniej wyrazić swoją osobowość. I miała rację, to właśnie architektura pozwoliła mu w pełni rozwinąć skrzydła.

Jak Stanisława Nowicka wspominała Warszawę, zwłaszcza w kontekście swojego życia zawodowego i osobistego?
Studia w Warszawie były dla moich rodziców niezwykle ważnym i szczęśliwym okresem. Ich wspólna historia zaczęła się właśnie na Wydziale Architektury. Bez tej uczelni nie byłoby ich życia razem. Odwiedziłem Politechnikę Warszawską dwukrotnie, żeby zobaczyć miejsce, które było dla nich tak istotne. Mama może nie mówiła o tym wprost, bo sądziła, że i tak do końca nie zrozumiem jej doświadczeń, ale opowiadała o pracy ze studentami z ciepłem, z uznaniem dla ich zaangażowania. To nie była nostalgia, raczej dzieliła się tym, co uważała, że będzie dla mnie zrozumiałe. Pamiętam, że kiedy wracałem z Polski i opowiadałem jej o tym, co zobaczyłem, była bardzo poruszona. Nigdy jednak nie zajmowała się nadmiernie przeszłością. Zawsze wybierała teraźniejszość.
Wystawę „Humanistyczny modernizm. Maciej i Stanisława Nowiccy”, zorganizowaną przez Narodowy Instytut Architektury i Urbanistyki, można oglądać w Warszawskim Pawilonie Architektury Zodiak od 3 kwietnia do 13 lipca 2025 roku.
Organizator: Narodowy Instytut Architektury i Urbanistyki
Współorganizator: Warszawski Pawilon Architektury Zodiak
Kurator: Kacper Kępiński
Współpraca kuratorska: Karolina Częczek, Grzegorz Piątek
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.