– W ostatnich latach na amerykańskich drogach pojawia się coraz więcej samotnych wędrowców. Ludzie porzucają swoje dotychczasowe życie, by wyruszyć w podróż – bez bagażu, bez dokumentów, bez planu – opowiada debiutantka Patrycja Płanik, która zagrała tytułową rolę w filmie „Lillian”, prezentowanym podczas zakończonego wczoraj festiwalu filmowego w Cannes. Eksperyment reżysera Andreasa Horvatha to autorska interpretacja tajemniczej historii sprzed stu lat. Lillian Alling, rosyjska emigrantka, przemierzyła pieszo całą Amerykę, by wrócić do domu. Nigdy jej nie odnaleziono.
„Lillian” Andersa Horvatha jest filmowym eksperymentem zainspirowanym historią Lillian Alling. Rosyjska imigrantka w latach 20. postanowiła przemierzyć pieszo Stany Zjednoczone, by wrócić potem do swojego kraju przez cieśninę Beringa. Nikt nie wie, co się z nią stało, kobieta do dziś jest uznawana za zaginioną. Jej ślad urywa się gdzieś w Kanadzie, a świadectwem jej niesamowitej podróży są wspomnienia przypadkowych ludzi.
Jak fotografka i artystka wizualna została główną bohaterką filmu?
Przez przypadek. Nigdy nie miałam aktorskich ambicji, może raz w liceum brałam udział w konkursie recytatorskim. Pewnego dnia wracając z moją przyjaciółką Marietą Żukowską z kina, zahaczyłyśmy o bar, w którym spotkałyśmy naszych znajomych. Polecili mnie reżyserowi filmu Andreasowi Horvathowi. Andreas po przejrzeniu moich zdjęć na Facebooku, przesłał mi treatment „Lillian”. Ten tekst mnie zachwycił. Cytował filmy Herzoga, obrazy Bruegla. Po krótkiej na Skypie poczułam, że jest między nami jakaś chemia. Wkrótce po niej dostałam zaproszenie na casting.
W całym filmie wypowiadasz tylko jedno słowo. Jak wyglądał casting do niemal niemego filmu?
Zanim się spotkaliśmy, Andreas przesłuchał ponad 700 dziewczyn. To były zarówno profesjonalne aktorki, jak i amatorki. Ulrich Seidl, producent „Lillian”, od początku sugerował Andreasowi, żeby w główną bohaterkę wcieliła się niedoświadczona osoba. Przesłuchanie odbyło się w Wiedniu, w siedzibie jego firmy producenckiej.
W piwnicy?
Na strychu. Ale montażownia, w której nagraliśmy scenę otwierającą filmu, znajdowała się faktycznie w piwnicy u Seidla [śmiech]. To było przepiękne, stare, wiedeńskie mieszkanie, wypełnione dewocjonaliami, na punkcie których nasz producent ma prawdziwego bzika. Zaskoczyło mnie, jak bardzo się poczułam na tym castingu onieśmielona. Od wielu lat zajmuję się zawodowo fotografią i filmem. Ale gdy dostałam numerek i stanęłam w kolejce, poczułam się nieswojo. Podczas castingu przeprowadzono ze mną godzinny wywiad, poproszono mnie też o zagranie kilku abstrakcyjnych scen.
To całkowicie fizyczna rola. Wszystko dzieje się w gestach i w oczach twojej bohaterki. Czułaś, że sobie poradzisz?
Gdy opadły pierwsze emocje, poczułam wagę sytuacji. Andreas nosił w sobie tę historię od kilkunastu lat. Zdałam sobie sprawę, że odpowiedzialność za ten projekt spoczywa w dużej mierze na moich barkach. Marieta słysząc o moich wątpliwościach, przekonała mnie, żebym niczego nie udawała. Po prostu była sobą. Myślę, że Andreas szukał osobowości, która pokocha wyzwanie, jakim jest tak długa podróż. A ja przez kilka lat pracowałam przy festiwalu tańca eksperymentalnego The International Maat Festival, gdzie podpatrywałam twórczość polskich tancerzy, m.in. Tomka Bazana, Mikołaja Mikołajczyka, Anity Wach. Do dziś współpracuję z grupą Pink Mama Theatre, którą poznałam podczas festiwalu. Tuż przed castingiem wróciłam z Japonii, gdzie realizowałam projekt z Daisuke Yoshimoto, wybitnym 89-letnim tancerzem butoh. Paradoksalnie wiedziałam więc całkiem sporo o budowaniu dramaturgii poprzez ruch. Mój język ciała w filmie był bardzo intuicyjny.
Kim była Lillian Alling?
Lillian Alling była rosyjską imigrantką, która mieszkała w Nowym Jorku w latach 20-tych. Pewnego dnia, nie wiadomo dlaczego, postanowiła przejść pieszo północną Amerykę, chcąc przekroczyć Cieśninę Beringa, by wrócić do rodzimej Rosji. Na jej ślad trafili robotnicy budujący linię telegraficzną w Kanadzie. Mówili o spotkaniu z młodą Rosjanką z niewielkim bagażem, która twierdziła, że planuje dotrzeć pieszo do swojego kraju. Pewien szeryf z Kanady zamknął Lillian w areszcie na pół roku – prawdopodobnie ratując jej życie – ponieważ chciała przekroczyć Góry Skaliste zimą. Zachowały się również wspomnienia angielskiego pilota, który twierdził, że widział Lillian na promie w okolicach Czukotki, w towarzystwie rdzennych mieszkańców regionu. Lillian do dziś uznawana jest za zaginioną. Jej życiorys fascynuje ludzi od wielu lat. Powstały o niej książki, a nawet opera. Nikt nie wie, co się z nią stało. Niektórzy twierdzą, że chciała za wszelką cenę wrócić do swojego dziecka, gdzie indziej słyszałam o historii miłosnej. Istnieje także teoria, że Lillian cierpiała na fugę dysocjacyjną. Jednak żadna z tych hipotez do mnie nie trafia. Czuję, że za jej decyzją stało coś innego. Lillian nigdy z nikim nie podzieliła się powodami, które nią kierowały. Nosiła przydomek „The Mysterious Lillian Alling”, a ja postanowiłam ponieść jej tajemnicę.
Jak myślisz, co się z nią stało?
Czuję, że dotarła do domu, ale po tym, czego doświadczyła, nie mogła w nim zostać na dłużej. Po takiej wędrówce nie da się po prostu wrócić do cywilizacji, zamknąć się w czterech ścianach. Myślę, że poszła dalej, przed siebie, żyła blisko natury, której stała się częścią.
Twoja Lillian również odbywa podróż.
Dla nas jej historia stała się punktem wyjścia do zbudowania uniwersalnej opowieści o poszukiwaniu własnej tożsamości, o powolnym zanikaniu, stawaniu się częścią natury. Lillian podróżowała sto lat temu, dzisiaj świat wygląda zupełnie inaczej, ale jej historia jest wciąż aktualna. Szeryf Alber Lee, który występuje w naszym filmie, powiedział, że w ostatnich latach na amerykańskich drogach pojawia się coraz więcej samotnych wędrowców. Ludzie porzucają swoje dotychczasowe życie i wyruszają w podróż – bez bagażu, bez dokumentów, bez planu.
Ty też zostawiłaś swoje sprawy na prawie rok i wyruszyłaś w nieznane. Czym ta wędrówka stała się dla ciebie?
Jestem z natury ryzykantką. Przed rozpoczęciem zdjęć przypomniałam sobie słowa Daisuke Yoshimoto, który powiedział mi, że on zawsze najpierw skakał w przepaść, a dopiero potem zastanawiał się, co zrobił. Dzięki temu filmowi stałam się inną osobą. Trudno było mi wrócić po zdjęciach do mojego poprzedniego życia. Lot ze Stanów trwał zaledwie dziewięć godzin, moja wędrówka po Ameryce – dziewięć miesięcy. Śmiałam się, że powinnam wrócić na piechotę z Alaski do Polski. Przetrawić to, co się wydarzyło w moim życiu. Zawsze starałam się być z moją Lillian na sto procent. Byłam bardzo ciekawa, jak taka podróż na mnie wpłynie. Zakochałam się w tym procesie, nie chciałam stracić ani chwili. Zachwyciły mnie amerykańska prowincja, przyroda, spotkani po drodze ludzie. Smaku roztopionego śniegu, który piłam na Alasce, nie zastąpi mi żadna herbata zimowa. Przez większość podróży zapisywałam obraz świata, który mnie dotykał. Robiłam zdjęcia, kręciłam pamiętnik wideo. Chłonęłam przestrzeń każdym dostępnym milimetrem świadomości i obecności. Polubiłam to gubienie się w Ameryce. Dzięki niemu nabrałam odwagi, by podróżować samotnie, z plecakiem. Nigdy wcześniej tego nie robiłam.
Twoja bohaterka przechodzi prawdziwą metaforę fizyczną. Przemierzając pieszo kontynent, zagląda do opuszczonych domów w poszukiwaniu jedzenia i ubrań. Bez bagażu, pieniędzy, czasami także bez dostępu do bieżącej wody.
Odkryłam zupełnie nowy wymiar kobiecości i samoakceptacji. Przez cztery tygodnie nie myłam włosów, przestałam golić nogi, pachy. Takie wyzwolenie się z opresji „dbania” o siebie było dla mnie wspaniałym doświadczeniem. Dotarło do mnie, że ja nigdy wcześniej nie wiedziałam, jak wyglądam. Depilacja jest głęboko wpisana w nasze kulturowe normy, sama zaczęłam golić nogi w wieku 13 lat. Podczas pracy na filmem okazało się nagle, że moje nogi i pachy są kosmicznie owłosione [śmiech]. Zrobiły mi się przebarwienia na twarzy od słońca, na górnej wardze pojawił się wąsik. Kompletnie mi to jednak nie przeszkadzało. Czułam się swobodnie jak nigdy w życiu. Moje ciało stało się dla mnie naturalne. Podczas miesięcznej przerwy w zdjęciach paradowałam z nieogolonymi nogami w szortach po ulicach Chicago. Na początku ludzie dziwnie reagowali, ktoś żartował, że może mi kupić maszynkę do golenia, ale z czasem, kiedy ja poczułam się pewnie, moje otoczenie też to zaakceptowało.
Zaglądacie z kamerą w „Lillian” w rzadko pokazywane w amerykańskim kinie miejsca. Wasze Stany Zjednoczone nie mają w sobie za wiele z amerykańskiego snu.
Nie mieliśmy scenariusza, tylko zarys podróży Lillian. Nigdy do końca nie wiedzieliśmy, co się wydarzy. Nagraliśmy łącznie dwieście godzin materiału. Spotkani przez nas ludzie, mieszkańcy małych, zapomnianych miasteczek, niesamowicie się przed nami otwierali. Kiedy wyjeżdżaliśmy z Pensylwanii, zobaczyliśmy ogromną posesję, na której ciągnęły się dziwaczne rzeźby ze złomu i obiekty zbudowane w całości z łyżeczek do kawy. Wiedzieliśmy, że nasza Lillian po prostu musi tam zajrzeć. Zapukaliśmy, otworzył nam Joe, starszy pan, były wykładowca filozofii. Zaprosił nas do swojego domu i przyjął jak przyjaciół. Rzeźby, robione przez niego niemalże od dzieciństwa zapełniły całą ogromną posesję. Podobno na tym etapie oczyszczenie terenu byłoby kosztowniejsze niż kupienie nowej działki. W Badlands w miasteczku Interior poznaliśmy Clover, która stała się bohaterką naszego filmu. Siedzieliśmy w barze, a ona podjechała do nas na swoim wózku golfowym Harley Davidson, wymachując drinkiem i krzycząc: „Party, party, party!”. Zaczęliśmy z nią rozmawiać wieczorem po zdjęciach, skończyliśmy nad ranem. Okazało się, że Clover to była Miss Topless Rodeo, która do 30. roku życia nie potrafiła czytać. Nauczyła się, by móc czytać bajki swoim dzieciom. Kiedy indziej jeden z naszych gospodarzy z Airbnb podczas kolacji zaproponował nam rozmowę z prawdziwą Lillian za pośrednictwem jego przyjaciółki, która jest medium. Przez całą noc nie mogłam zasnąć z podekscytowania. Ostatecznie do spotkania z medium nie doszło, ale ta historia okazała się ciekawym doświadczeniem w budowaniu mojej postaci. Szukając tematów do rozmowy z duchem Lillian, zaczęłam sama sobie odpowiadać na pytania, jakie mogłabym jej zadać. Poczułam się bezpiecznie z tym, co robię.
Film miał swoją światową premierę na festiwalu w Cannes w sekcji Directors’ Fortnight. Jakie to uczucie być częścią tak ważnego wydarzenia?
Nie spodziewałam się, że będziemy pokazywać nasz film na tak prestiżowym festiwalu. „Lillian” powstawała w kameralnych warunkach w pięcioosobowej ekipie. Cały sprzęt woziliśmy w jednym, czasami dwóch samochodach, nie korzystaliśmy ze sztucznego oświetlenia, nocowaliśmy nieraz w przyczepach albo przydrożnych motelach. Obecność w Cannes to dla filmowca największa nagroda, czuje się więc zaszczycona faktem, że właśnie tam odbyła się nasza premiera. Spotkaliśmy się z ciepłym przyjęciem, „Lillian” sprowokowała ludzi do dyskusji. Dziennikarz „Le Monde” napisał bardzo przychylną recenzję, usłyszałam wiele dobrych słów od kolegów i od przechodniów. Cannes jest miejscem prawdziwej celebracji kina. Gdy po zakończonym pokazie światła reflektorów skierowały się w stronę naszej ekipy, poczułam niezwykłą dumę. Serce waliło mi jak młot. Idąc w stronę sceny, usłyszałam z pierwszego rzędu, jak ktoś z polskim akcentem krzyczy: „Brawo!”. Dało mi to niesamowitą siłę.
Aktorstwo to dla ciebie jednorazowa przygoda?
Wychodzę założenia, że co ma być, to będzie. Możliwość wystąpienia w tym filmie była jednym z najpiękniejszych doświadczeń w moim życiu. Lillian stała się moją siostrą, bratnią duszą z innej epoki. Zmieniłam się razem z Lillian. I to jest super. Jeżeli kiedykolwiek pojawi się w moim życiu podobnie szalona propozycja, na pewno nie odmówię. Rozwijam się jednak także w innych dziedzinach. Dzięki Ameryce zakochałam się na nowo w fotografii. Wciąż robię zdjęcia i wideo, pracuję w teatrze, realizuję projekty filmowe. Jeżeli coś do mnie przyjdzie, z chęcią skoczę w kolejną przepaść. A jeśli nie, zawsze można wziąć plecak i wyruszyć w podróż, nie oglądając się za siebie.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.