Pulsująca współczesność skonfrontowana z żywą wciąż przeszłością. Jaśmina Wójcik w „Ursusie”, Jolanta Dylewska w „Marek Edelman... i była miłość w getcie” czy Borys Lankosz w „Kobro / Strzemiński. Opowieść fantastyczna” mierzą się z polską kulturą, historią i tożsamością – mikro- i makroskali. – Tylko dzięki eksperymentalnej formie można pokazać złożoność dzisiejszego świata – mówi o dokumentach Artur Liebhart, pomysłodawca i dyrektor festiwalu.
Nie ma dziś jednego patentu na dokument, tak jak nie ma jednej wizji świata ani jednego zestawu narzędzi do opowiadania nam o sobie samych. Mimo to niedoskonały ludzki umysł zawsze szuka w nich podobieństw. Tak jak przy poprzednich edycjach festiwalu zastanawiam się więc, czy tegoroczny wybór polskich filmów da się połączyć w jakiś wspólny wzór, który pozwoli nam wyraźniej zobaczyć, kim jesteśmy.
– Te filmy charakteryzują się przede wszystkim bardzo dobrym rzemiosłem i widać w nich długą, czułą pracę z bohaterami – odpowiada mi Artur Liebhart, pomysłodawca i dyrektor festiwalu Millenium Docs Against Gravity. – Twórcy często sięgają też po hybrydową czy eksperymentalną formę, jakby być może tylko przy pomocy takich środków dało się pokazać złożoność dzisiejszego świata.
Miłość w pustce
Pokazać złożoność dzisiejszego, ale i minionego świata, dodajmy. Bo do przeszłości, mającej wpływ na współczesność, sięga Jolanta Dylewska w długo oczekiwanym filmie „Marek Edelman... i była miłość w getcie”, który w konkursie głównym zawalczy o Grand Prix festiwalu. – Ten obraz powstawał wiele lat i nie jest to kolejny film o getcie, ale film o miłości – mówi Artur Liebhart. – To mieszanka form. Ma w sobie kilka świetnie zainscenizowanych scen fabularnych, za które odpowiedzialni byli Agnieszka Holland i Andrzej Wajda. Do jego powstania asumpt dał sam Edelman, który w rozmowie z Jolą powiedział: „Wyobraź sobie, że nikt nigdy mnie nie zapytał, czy była miłość w getcie, a przecież tylko dzięki niej byliśmy w stanie przeżyć tam kolejny dzień”. Taki był piękny start do opowieści o miłości w pustce.
Do tematu getta wraca swoim filmem „Warszawa: miasto podzielone” także kanadyjsko-polski reżyser Eric Bednarski, zderzając archiwalne zdjęcia z 1941 roku ze współczesną warszawską ulicą. Zaś pięknym wizualnie obrazem pustki okazuje się film Pawła Ziemilskiego „In Touch”, badający wyrwę po tych, którzy wyjechali z mazurskiej wsi Stare Juchy do pracy na Islandii. Tam po drugiej stronie też są pustka i tęsknota za domem, zaklęte w surowym krajobrazie. – Ziemilski znalazł na to świetny, wręcz malarski sposób – uważa Artur Liebhart. – Rozdzielone rodziny stawia pod ścianami budynków i rzuca na wielkie ekrany miejsca, które ci na Islandii już stracili. Ci, którzy zostali w Starych Juchach, patrzą z kolei, jak na ich krajobrazy nakładają się widoki Islandii. I z tego wychodzi magia.
O czym myślą miejsca
Wiele innych filmów także krąży wokół naznaczonych przeszłością przestrzeni. Jak „Złota” młodego dokumentalisty Tomasza Knittla, który w znakomitym dokumentalno-socjologicznym serialu „Blok” o pokoleniu dorastającym na blokowiskach, zrealizowanym dla TVP Kultura, dał się już poznać jako czuły badacz pamięci przynależnej miejscom. W nowym filmie zajął się dla odmiany kamienicą przy ulicy Złotej, przytuloną do ostatniego fragmentu muru getta warszawskiego. W tym domu trudna przeszłość miesza się z niepewną teraźniejszością. Historie różnych ludzi związanych z domem nakładają się na siebie, tworząc opowieść o szukaniu swojego miejsca, z kryzysem międzykulturowym i widmem reprywatyzacji w tle.
Do kwestii oswajania miejsc i budowania tożsamości prowadzi także kameralny dokument Ewy Kochańskiej „Jazda obowiązkowa” o rodzinie ukraińskich emigrantów w Polsce, opowiedziany z perspektywy ich nastoletniej córki. Jeszcze inne spojrzenie na kwestie relacji z miejscem przynosi uwodzący onirycznym klimatem obraz Ewy Podgórskiej „Diagnosis”, opisywany przez producentów jako „podróż w głąb podświadomości miejskiej”.
Strumieniem obrazów i dźwięków też można opisać fenomen wspomnień związanych właśnie z określonym miejscem i czasem. Dlatego o kolejnym porywającym i trudnym do zdefiniowania eksperymentalnym filmie festiwalu „Symfonia Fabryki Ursus” Jaśminy Wójcik, dyrektor festiwalu mówi: – To nie jest po prostu film o byłych pracownikach fabryki Ursus, ale właściwie utwór wizualno-muzyczny ze swoim własnym wewnętrznym rytmem.
Współbrzmienie wspólnoty
Jaśmina Wójcik to młoda artystka wizualna, która przez osiem lat wracała do Ursusa, gdzie wychowywał się jej ojciec, i badała pamięć tego, co zostało po jednym z najstarszych polskich zakładów przemysłowych – fabryce traktorów Ursus, zmiecionym przez zmiany ustrojowe po 1989 roku. Razem z Igorem Stokfiszewskim z „Krytyki Politycznej” dokumentowali, organizowali warsztaty, akcje artystyczne i walczyli o stworzenie muzeum traktorów fabryki Ursus (mimo obietnic władz nadal go nie ma), nawiązując przy okazji relację z mieszkańcami i zacierając granicę pomiędzy sztuką i aktywizmem społecznym.
– Film powstawał trzy lata. To była praca grupowa, prawdziwa wspólnota tworzenia. Poczynając ode mnie i Igora, który jest współautorem scenariusza, przez autora koncepcji wizualnej, którym był mój mąż, Jakub Wróblewski – wykładowca nowych mediów na warszawskiej ASP, choreografa Rafała Urbackiego i kompozytora Dominika Strycharskiego. Potem też z grupą 16 bohaterów i bohaterek wyłonionych ze spotkań. Najpierw mieli warsztaty choreograficzne z Rafałem i dźwiękowe z Dominikiem, a my z Igorem słuchaliśmy, co podczas nich mówią, i włączaliśmy to do scenariusza. Kiedyś pan Mieczysław powiedział, że jego największym marzeniem jest jeszcze raz usiąść na bombaju, najstarszym modelu traktora. Spojrzeliśmy z Igorem na siebie i już wiedzieliśmy, że ta scena znajdzie się w filmie.
Jaśmina śmieje się, że jeśli ktoś wybiera się na społeczny dokument o robotnikach z zamkniętej fabryki, to może się bardzo zdziwić. – Film zaczyna się klasycznie, jak dokument Kazimierza Karabasza – opowiada. – Widzimy ludzi, którzy idą rano do pracy, o której opowiadają z offu. Ale im bardziej zbliżają się do fabryki, tym więcej dziwnych rzeczy dzieje się w dźwięku i w obrazie, niczym w tajemniczej Zonie z filmu „Stalker” Andrieja Tarkowskiego. Bohaterowie zaczynają odtwarzać swoją pracę, którą kiedyś w tym miejscu wykonywali, zaczynają imitować odgłosy tej pracy, a każdy kolejny dźwięk dodaje się do poprzedniego, aż powstaje symfonia, słychać wielki organizm fabryki. Praca bohaterów budzi traktory, które są żywymi tworami, „dziećmi” naszych bohaterów. Wtedy jest to już po prostu dźwiękowo-wizualna kompozycja, którą odbiera się czysto zmysłowo.
Jak udało się przekonać starszych ludzi, dawnych robotników, do udziału w tym szalonym rytuale? – Nikt ich nie musiał przekonywać – śmieje się Jaśmina. – To były ich ruchy, przynosili choreografowi własne wspomnienia zapisane w ciele. Byli jak aparat fotograficzny, który robi zdjęcia przeszłości.
Ponieważ w Ursusie pracowały całe rodziny, reżyserce zależało, żeby to pokazać. – Mamy w filmie matkę z córką – panią Zosię z panią Stasią, mamy ojca z synem – pana Tomasza z panem Mieczysławem. Zaprosiliśmy pana Stefana, który jest „dzieckiem zakładowym”, sam tam nie pracował, ale odwiedzał ojca w fabryce. Jest pani Marianna, najbardziej żywiołowa osoba, jaką znam: 80-latka z duszą nastolatki, organizuje nam pikniki na hałdach i dzwoni do mnie z pytaniem: „Jaśminka, a może zrobisz zabawę karnawałową, taką taneczną?”. Co najważniejsze, wcale nie zaskoczyła ich forma filmu, odnaleźli tam siebie, swoje życiorysy. Niektórzy przynosili własną wizję zakończenia, a np. od pana Jana dostałam całą listę, czym powinnam się zająć w drugiej części filmu. Proces twórczy toczy się więc dalej, to jest już ich.
Więksi niż życie
Wywiedzione z dokumentu opowieści nie uciekają przed portretowaniem postaci, które gnane wewnętrznym nienasyceniem, są gotowe dla marzenia poświęcić wiele, nawet życie. O tym opowiada „Ostatnia góra” Dariusza Załuskiego, czyli historia wyprawy na K2 i dramatycznej akcji Adama Bieleckiego i Denisa Urubko, którzy ruszyli na pobliski Nanga Parbat, by ratować Élisabeth Revol i Tomasza Mackiewicza.
Ten sam rodzaj pasji i desperacji znajdziemy w podwójnym portrecie najsłynniejszej chyba polskiej pary artystów „Kobro / Strzemiński. Opowieść fantastyczna” w reżyserii Borysa Lankosza (nagradzanego wielokrotnie za „Rewers”, „Ciemno, prawie noc”, dokumenty „Rozwój”, „Autor Solaris”). W przeciwieństwie do pamiętnej fabuły Andrzeja Wajdy „Powidoki”, której twórca skupił się wyłącznie na Władysławie Strzemińskim, wycinając z opowieści Katarzynę Kobro, Lankosz od początku wiedział, że chce się przyjrzeć obojgu „rebeliantom awangardy, buntownikom materii”, jak ich sam nazywa.
– Są bohaterami tragedii antycznej, w której ścierają się ze sobą życie (złożone i cielesne) z awangardową utopią, która jest prosta i ciała pozbawiona – tłumaczy. – Oczywiście materia zwycięża. Pytanie, z którym chciałem, abyśmy po seansie zostali, brzmi: „jaka jest wartość awangardowego projektu?”. Dziś modernizm i awangarda stały się łatwym obiektem ataku dla tych, którzy myślą, że wyciągnęli jedynie słuszne wnioski z historii. Ale czy bez artystów takich jak Kobro i Strzemiński nie bylibyśmy jeszcze bardziej bezbronni wobec neoliberalnego sloganu: „There is no alternative”?
Dla Borysa Lankosza historia tych dwojga to opowieść o miłości i tęsknocie za wolnością. O cenie, jaką płaci się za walkę z Materią, pisaną przez duże „M”. Do zbudowania tej opowieści używa zaskakujących środków rodem ze sztuki teatralnej czy performance’u. Do odegrania tytułowej pary zaprasza znakomitych, nieustraszonych w eksperymentach aktorów: Agatę Buzek i Łukasza Simlata. Osobną kreację tworzy też Małgorzata Hajewska-Krzysztofik, prowadząca narrację spoza kadru, co nie przeszkadza jej w zaznaczeniu swojej wyraźnej, tajemniczej obecności. Całość spaja muzyka Marcina Stańczyka, który w swoich kompozycjach inspirował się myślą i dziełami Strzemińskiego, poszukując muzycznych ekwiwalentów powidoków.
– Pierwsza intuicja była taka: to ma być nasz manifest wolności – opowiada Lankosz. – Wizualna kompozycja, która dzieje się w przestrzeni „pomiędzy". Tam, gdzie rządzi bóg Yama. Kurator wędruje przez krainę śmierci spotykając/wcielając się w Lenina, dzięki któremu Kobro przestała być kupiecką córką, czy Fritza Habera, twórcę gazów bojowych, przez którego Strzemiński „narodził się ponownie” jako bezoki artysta, tracąc wzrok w jednym oku w walkach podczas pierwszej wojny światowej. Unikamy legendy i polemizujemy z biografizmem, które podsuwają nam łatwe do zapamiętania obrazy rzeźb Kobro palonych, by ugotować zupę, czy bijącego ją mężowskiego szczudła, ale zasłaniają nam myśl o tym, dlaczego historię właśnie tej pary nam się opowiada.
Kiedy Borys Lankosz mówi, że robiąc swój dokument, szukał filmu, który nie będzie filmem, potwierdza to, co Millennium Docs Against Gravity pokazuje w swoim programie już od kilku dobrych lat. – Nie ma już sensu zastanawiać się, co jeszcze jest dokumentem, a co już nim nie jest. To po prostu sztuka filmowa, która czerpie z życia i tworzy z niego film. I zdecydowanie bliższe temu jest pojęcie non-fiction niż dokumentu, który kojarzy się z telewizyjnymi uproszczeniami, których my na festiwalu nie lubimy – podsumowuje dyrektor festiwalu Artur Liebhart.
16. Festiwal Filmowy Millennium Docs Against Gravity odbędzie się 10–19 maja w Warszawie, we Wrocławiu i w Lublinie. W Gdyni festiwal odbędzie się w dniach 15–24 maja, w Katowicach 12–19 maja, w Bydgoszczy 11–19 maja. Szczegółowy program: tutaj
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.