Katowice to nowoczesność natchniona wiarą, że pierwszy krok ludzkości na Księżycu otwiera drogę do regularnych podróży kosmicznych. Ale też krajobraz eksperymentalny, laboratorium dla architektów, głównie z Krakowa, którym nie było dane rozhulać się twórczo w rodzimym otoczeniu. Upojenie skalą, ufność we własne siły, poczucie, że już nie trzeba się ograniczać, liczyć każdy metr kwadratowy i każdy grosz. W redakcyjnym cyklu Beata Chomątowska – badaczka związków architektury z jej użytkownikami – przygląda się Katowicom.
Katowice to był jednak inny świat. Zwłaszcza z perspektywy dziecka przyklejonego do tylnej szyby fiata 125p podczas ciągnących się niemiłosiernie wakacyjnych peregrynacji z Krakowa do dziadków na Dolny Śląsk w schyłkowym PRL-u. Autostrady istniały wówczas jedynie w wyobraźni pierwszego sekretarza, więc po mozolnym przedzieraniu się przez kolejne podobne do siebie miasta i miasteczka już za Dąbrową Górniczą, gdzieś za rozjazdem prowadzącym obok kościoła z brudnej czerwonej cegły, nagle – bach! – jakby tutaj, w połowie drogi załamywała się czasoprzestrzeń.
Po ulicach ciasno zabudowanych kamienicami z sypiącymi się tynkach – zieleń aż po horyzont, a pośrodku niej bloki niebotyki z białymi ścianami i fantastycznymi bulwiastymi kształtami przypominającymi kolby kukurydzy. A zaraz potem rondo, na którym zacumował najprawdziwszy pojazd międzyplanetarny, wypisz wymaluj ten z „Bliskich spotkań trzeciego stopnia”, nierealny, niepodobny do niczego, co znało się na co dzień, niewykluczone, że tylko czekający na właściwy moment, aby na powrót oderwać się od Ziemi. Dalej kolejne bloki, gigantyczne bryły o podstawie w kształcie ośmioramiennych gwiazd i równie odległe co prawdziwe gwiazdy, oszałamiające wysokością, od której kręciło się w głowie. Strach przemieszany z fascynacją, więc jeszcze długo, w miarę jak znikały w oddali, nie sposób było oderwać od nich oczu.
Nowoczesność, ale inna niż ta gdyńska. Niezachwiana wiara w postęp techniczny, racjonalność, nowoczesność lat 60., natchniona wiarą, że pierwszy krok ludzkości na Księżycu otwiera drogę do regularnych podróży kosmicznych. Stąd ta megastruktura w kształcie spodka, jedna z manifestacji technologicznego optymizmu. Bo skoro zdołaliśmy skonstruować pojazdy zdolne zabrać nas na Srebrny Glob, czymże są przy nich konstrukcje tak olbrzymie, że mogłyby samodzielnie dryfować niczym sztuczne satelity, z własnym zasilaniem w wodę i prąd (lecz w polskim wydaniu bez ogrodów i basenów na dachu), po których można wędrować w górę i wzdłuż?
Podobne artykułyMiasto utkane z marzeńMaria Fredro-Boniecka Ale zauroczenie wielkimi formami przestrzennymi miało zarówno kosmiczny, jak i czysto przyziemny rodowód. Katowice to krajobraz eksperymentalny, laboratorium dla architektów, głównie z Krakowa, którym nie było dane rozhulać się twórczo w rodzimym otoczeniu, gdzie patrzą na nas wieki, a każdy kamień na wagę złota. To owoce ery Miastoprojektów zatrudniających natchnionych wizjonerów nanoszących na papier inspiracje z pierwszych poodwilżowych podróży na Zachód, promieniujących jeszcze blaskiem innego świata, który mieli okazję zobaczyć. Upojenie skalą, ufność we własne siły, poczucie, że już nie trzeba się ograniczać, liczyć każdy metr kwadratowy i każdy grosz. Dodatkowo umacniana pozycją archetypicznego Dobrego Gospodarza, który nieba przychyli tym, którzy pracować będą na rzecz jego rodzinnej krainy, niczym XX-wieczny Kazimierz Wielki, choć to jego poprzednik swoim oszczędnościowym radykalizmem nieświadomie pchnął ją w sam środek nowej mody, którą uosabiały Gropiusstadt w Berlinie Zachodnim, Park Hill w Sheffield czy francuskie Toulouse Le Mirail. Mrówkowce, superbloki, superjednostki.
Skomasowana Jednostka Mieszkaniowa, 17 pięter, 762 mieszkania, największy budynek w Polsce, który w 1972 roku zdetronizował ukończony pięć lat wcześniej pierwszy w kraju wrocławski mrówkowiec. W połowie lat 80., oglądany przez tylną szybę fiata 125p, jeszcze niewyszarzały, wznosił się dumnie na rzędach pilotis, eksponując piony i poziomy, a litery na dachu głosiły oddanie socjalistycznej ojczyźnie. W ich miejscu miga dziś neon. Lokatorzy upakowani w mieszkaniowym ulu zamiast narzekać, nadal czują się dumni, bo nietypowy monumentalizm przewrotnie zaspokaja tkwiącą w ludziach potrzebę indywidualności.
Podobne artykułyThis is Commitment: na jogę i na co dzień Basia CzyżewskaKatowice, futurystyczne, racjonalne, złote dziecko epoki uprzemysłowienia, kiedy tylko śmiały skok w przód wydawał się szansą na ucieczkę od przygnębiającego wizerunku miasta, kojarzącego się głównie z rozciągającą się na tyłach Spodka strefą hałd, kominów, stalowych szybów i brudnymi od sadzy ścianami familoków. Stąd zerwanie z urbanistyczną tradycją, odrzucenie trącącego małomiasteczkowością zabytkowego dziedzictwa, wiara w moc logiki i skali, racjonalnego podziału na strefy i sektory, bez oglądania się na kontekst i przyzwyczajenia.
I tylko dominującym kolorem wcale nie jest biel czy szarość, ale barwa rdzy, jak przypomnienie, na czym wyrosło to miasto. Taka sama jak na sczerniałych od sadzy ceglanych ścianach starego kościoła w centrum, obok którego prowadzi stara droga z Małopolski na Dolny Śląsk. Rdza latami pokrywająca łuski z francuskiego aluminium na elewacji domu handlowego Skarbek, zanim wymieniono je na nowe, odporne na korozję. Rude od rdzy pręty w jakimś zamkniętym na głucho sklepie, gdzie być może kiedyś sprzedawano części do trabantów i fiatów 125p. I rdzawy połysk słońca zachodzącego za wysokimi blokami w kształcie ośmioramiennych gwiazd.
* Beata Chomątowska jest pisarką i działaczką społeczną. Wydała m.in. głośną „Stację Muranów”, biograficzną książkę „Lachert i Szanajca: architekci awangardy”, a ostatnio świetnie przyjętą „Betonię”.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.