Już latem 2019 roku w warszawskiej Galerii Młociny powstanie pierwszy w Polsce sklep irlandzkiej sieciówki. Doświadczenie innych krajów pokazuje, że tu wszystko jest bestsellerem. Inaczej Primark nie sprzedawałby każdego roku ponad 150 milionów T-shirtów czy 300 milionów par skarpet.
Jest po prostu tani. To klucz do zrozumienia sukcesu Primarku, sieciówki, która w przyszłym roku ma zadebiutować na polskim rynku. Jak tani? Niełatwo znaleźć coś powyżej dziesięciu funtów, nietrudno natomiast za tę cenę skompletować całą stylizację, z butami i przyborami do makijażu włącznie. Ale nie tylko cena czyni cuda. Na fenomen tej marki składa się też nieustanna rotacja oferty, szybkie reagowanie na trendy i atrakcyjne wizualnie kąski, często inspirowane chodliwymi lookami wprost z wybiegów. Oczywiście, tanio, szybko i modnie to w sieciówkach standard. Primark wyróżnia się jednak tym, że u niego jest jeszcze taniej, jeszcze szybciej i jeszcze modniej.
A wszystko to nierzadko w spektakularnej oprawie. Jego sklepy są ogromne. Dość wspomnieć, że jeden tylko Primark na wschodniej flance Oxford Street (salony marki sprytnie wieńczą oba krańce tej najpopularniejszej shoppingowej ulicy Europy) zatrudnia blisko 1,5 tysiąca osób, ma 111 stanowisk kasowych i 92 przymierzalnie, zaś największy salon marki na świecie, w Manchesterze, liczy blisko 14,5 tys. mkw., czyli jest równy dwóm boiskom piłkarskim. Wszystko po to, by pomieścić ubrania i akcesoria, artykuły wyposażenia wnętrz i piśmiennicze, kosmetyki, zabawki, a nawet słodycze, czym Primark także deklasuje konkurencję.
Salonom też, od inauguracji po wystrój, daleko jest od banału. – Każde otwarcie nowego sklepu musi być wielkim wydarzeniem – przyznał w jednym z wywiadów Paul Marchant, prezes Primarku. Dlatego jeśli debiutują we Włoszech, to w największym centrum handlowym tego kraju, w podmediolańskim Arese, w dawnej fabryce Alfa Romeo. Jeśli w stolicy belgijskiej mody Antwerpii, to w dawnym banku z 1909 roku, z wnętrzami ozdobionymi motywami diamentów, by nawiązać do słynnych na cały świat antwerpskich szlifierni. Jeśli zaś w Madrycie, to w okazałej kamienicy przy Gran Via z ośmiokątnym atrium wyłożonym tablicami LED, gdzie salon, cytując odpowiedzialnych za wnętrza architektów z pracowni Prosper, nie tylko sprzedaje ubrania, lecz jest również „angażującym doświadczeniem” i „sanktuarium, kojącym po ulicznym zgiełku”.
Primark, który w przyszłym roku obchodzić będzie 50. rocznicę założenia, powstał w Dublinie, jako Penneys. Do dziś zresztą to jego nazwa na irlandzkim rynku. Na pozostałych już nie, by nie wchodzić w paradę amerykańskim domom towarowym JC Penney. Marka należy do Associated British Food, koncernu spożywczego, znanego m.in. z herbaty Twinings, lecz założył ją 83-letni dziś Arthur Ryan. To człowiek „mający handel we krwi”, jak o nim mawiają. Lecz to w zasadzie wszystko, co mawiają, bo Ryan, do 2009 roku prezes firmy, a później członek zarządu, do dziś obsesyjnie wręcz pilnuje własnej prywatności. Niemal nigdy nie udziela wywiadów, nie zabiega o uwagę i nie rusza się bez ochrony. Ponoć zostało mu to jeszcze z czasów otwartego konfliktu Brytyjczyków z IRA. Terroryści porywali wówczas handlujących z Anglikami biznesmenów dla okupu lub z zemsty za „kolaborację” z wrogiem. Wiadomo, że doświadczenie Ryan zdobywał na emigracji w Londynie jako sprzedawca krawatów; pracował też dla dystrybutora ubrań Carr & McDonald. W latach 60. wrócił jednak do Dublina, gdzie pracował dla Dunner Stores. W końcu przy Mary Street, gdzie do dziś mieści się biuro Primarku, otworzył pierwszy sklep. W opublikowanej w magazynie „Drapers” na okoliczność 130-lecia tytułu rozmowie Ryana ze swoim następcą Paulem Marchantem, założyciel Primarku wspominał, że pierwszy salon w Dublinie w każdy weekend miał powybijane szyby, zaś powierzchnia drugiego Primarku w tym mieście była tej samej wielkości, co dzisiejsze przymierzalnie w salonie przy londyńskiej Oxford Street West. Biznes zatem długo szedł opornie.
Punkt zwrotny nastąpił dopiero w 2005 roku, kiedy Primark przejął ponad 40 sklepów sieci Littlewoods, z ich znakomitymi lokalizacjami. Wtedy też otwarto pierwszy salon w centrum Londynu, co zwróciło uwagę mediów. Trudno zresztą, by było inaczej, zważywszy na towarzyszącą temu wydarzeniu histerię. Trzy tysiące ludzi, spośród których wielu koczowało przed salonem całą noc, wdarło się doń w euforii, co poskutkowało licznymi ranami i obrażeniami obsługi i ochrony sklepu. Ale w ciągu tylko 10 dni, jak odnotował „The Irish Times”, sprzedano w nim milion sztuk ubrań i dodatków. Polly Vernon konstatowała wówczas w „Guardianie”, że „każdy pragnie Primarku”. Rekomendowała hity, na przykład, katankę za 12 funtów, wzorowaną na tej od Balenciagi, która wyglądała „bardziej na Balenciagę niż oryginał”, ale i przytomnie zauważyła, że o zakupach w Primarku zaczęto mówić z dumą. Nagle tanie stało się cool, a kupowanie tanich rzeczy – oznaką sprytu i rozsądku – pisała Vernon. Nie tylko zresztą dla mas, ale i dla elit. Primark zaczęły bowiem nosić gwiazdy: osobowość telewizji Lorraine Kelly, piosenkarka Rita Ora, aktorka Emily Ratajkowski czy nawet Joan Collins, legendarna Alexis z „Dynastii”. – Kogo stać na kupowanie żakietu od projektanta za 3 tysiące dolarów! – tłumaczyła w jednym z talk shows, dokonując swoistego coming outu. Nikt jednak nie zrobił Primarkowi takiej reklamy, jak Adele. Kilka razy pochwaliła się, że kupuje tam bieliznę za funta, zaś w 2016 roku, będąc już na liście najbogatszych gwiazd show-biznesu, wyznała nawet, że „najgorszą rzeczą w sławie jest to, że nie można pójść do Primarku po majtki”. Populizm? Stuprocentowy, ale za to właśnie Adele kochają tłumy.
Nic dziwnego, że marka idzie jak burza. Dziś ma ponad 350 sklepów w 11 krajach, w tym w Hiszpanii, Holandii, Niemczech, Portugalii i USA. Przy czym nadal nie sprzedaje przez Internet. Powód? Jego oferta jest rzekomo zbyt tania, by opłacało się magazynować i stale aktualizować ofertę, zatrudniać sztab ludzi do realizowania zamówień, wysyłać je kurierem za darmo czy przyjmować zwroty, sięgające w odzieżowym e-commerce nawet jednej trzeciej zakupów. Inna sprawa, że Primark nadal wierzy, że nie mając sklepów online i tak uda mu się ograć konkurencję. Wiara to niebezpodstawna; podczas gdy brytyjscy giganci odzieżowi zwijają biznes z popularnych ulic handlowych, Primark otwiera tam nowe sklepy i liczy zyski. Dzięki temu w tym roku wyprzedzi markę Next i stanie się drugim po M&S graczem na brytyjskim rynku ubrań. Sprzedaż przez Internet nie jest mu więc na razie potrzebna. Choć niewątpliwie pomaga mu aktywna obecność na Instagramie i Facebooku. Jego profil tylko na tych dwóch kanałach polubiło ponad 11 mln klientów łącznie. To z niego dowiadują się o gorących nowościach.
A w tym Primark jest bezkonkurencyjny. A to kosmetyki pielęgnacyjne, w tym serum przeciwstarzeniowe w cenie czterech funtów, a to poszerzona do brytyjskiego 24 rozmiarówka, a to klapki z kokardą, niemal identyczne jak te u Prady, tyle że za 8 funtów, a nie za 530. Primark trzyma też rękę na pulsie popkultury. Musi mieć to, co aktualnie jest na czasie. A więc pidżamy, świeczki czy poduszki z logo i cytatami powracającego właśnie serialu „Przyjaciele” lub serię gadżetów poświęconych Harry’emu Potterowi (już od 2 funtów, głosiły reklamy). Niedawno przebojem była też replika… pierścionka zaręczynowego Meghan Markle, sprzedawana – jakże by inaczej – po dwa funty oraz akcesoria z bohaterami Disneya, ze szpilkami z Minnie Mouse na czele, które zaangażowały w Anglii Internet niemal jak wcześniej Brexit. Czyli totalnie. Tego lata natomiast sensację wywołały „glittery bum diamonds”, drobne świecidełka do naklejenia, zgodnie z nazwą, na pośladki. Ozdoba zrobiła furorę podczas tegorocznych festiwali, uzupełniając skąpą zazwyczaj stylizację fanek muzyki, opartą o kostium kąpielowy czy stringi, bądź też wyłącznie z nich się składającą.
Po prawdzie należałoby jednak napisać, że w Primarku właściwie wszystko staje się bestsellerem. Inaczej nie sprzedawałby każdego roku ponad 150 milionów T-shirtów czy 300 milionów par skarpet. A jeśli nim nie jest, nonszalancko obniżona cena, nawet do jednego funta, bestsellerem go uczyni. Jak pisał „The Economist”, ta nowa i jeszcze szybsza fast fashion zmusza klientów, by kupowali za dużo. Często nawet po kilka identycznych rzeczy, by móc je wyrzucić po jednym noszeniu i założyć to samo, tyle że nowe. – Nie lubię określenia jednorazowa moda. To mit, że klient nosi rzecz raz czy dwa, a potem wyrzuca. Nie kupuję tego, to błędne założenie – oponował w jednym z wywiadów prezes Primarku. Jednak nawet brukowiec „Daily Mail”, adresowany raczej do klasy robotniczej niż do szastających pieniędzmi bogaczy, radził w ubiegłym miesiącu, by zamiast wyrzucać ciuchy Primarka po jednym noszeniu, prać je w niskich temperaturach czy wietrzyć, bo wtedy posłużą na dłużej. Co wiele mówi o jakości towarów w Primarku, czy raczej – mówiąc wprost – o jej bezceremonialnym braku. Jednak Primark to taki Ryanair (też zresztą z Irlandii) branży odzieżowej: masz to, za co płacisz. Dlatego nie u wszystkich marka wzbudza entuzjazm. I nie tylko zresztą z tego powodu.
Portal Enfants Terribles w artykule o znamiennym, hamletowskim tytule „To Primark, or not to Primark”, ironizował przy okazji otwarcia salonu w Antwerpii: Pytanie „czy będę to nosić” nie ma znaczenia wobec cen. To czy założysz coś raz, dwa czy w ogóle będzie kwestią przypadku. Nawet butelka wody jest droższa od wielu rzeczy w Primarku. Uwaga o wodzie nie jest bezzasadna, zważywszy, że do wyprodukowania jednego T-shirtu potrzeba jej 2700 litrów.
Lista grzechów firmy, jak zresztą każdej w sumie sieciówki, jest znacznie dłuższa i dalece wykracza poza nadprodukcję. Warunki, w jakich powstają jej ubrania, są mocno dyskusyjne. Na ogół nie wychodzą na światło dzienne, chyba, że zdarzy się katastrofa, której ukryć nie sposób. Na przykład, zawalenie się Rana Plaza w Bangladeszu, wykonawcy ubrań m.in. Primarku, pod gruzami której zginęło ponad tysiąc sto osób. Do 2016 roku firma wypłaciła rodzinom ofiar 14 mln dolarów odszkodowania; przeprowadziła też audyty w fabrykach, którym zleca produkcję.
O tym, na ile takie inicjatywy rzeczywiście poprawiają sytuację, wiele do powiedzenia mają organizacje pozarządowe. – Tania odzież wiąże się z wieloma problemami społecznymi i środowiskowymi. Niskie pensje, praca dzieci, niebezpieczne warunki pracy w fabrykach podwykonawców czy zanieczyszczenie środowiska to wyzwania, z jakimi wiąże się produkcja ubrań wielu firm odzieżowych na całym świecie. Dlatego też tak ważne jest zastanowienie się nad naszymi decyzjami zakupowymi – mówi mi Marta Roskowińska z polskiego oddziału Fashion Revolution, inicjatywy walczącej o transparentność przemysłu odzieżowego.
Niektórzy klienci, istotnie, czasem się zastanawiają. Zwłaszcza, że na metkach czy w kieszeniach ubrań Primarku cyklicznie znajdują apele pozostawione tam przez pracowników azjatyckich fabryk, w tym te świadczące o tym, że produkty tej firmy szyte są przez torturowanych więźniów w Chinach. Firma znalazła się też na tegorocznej „liście hańby” brytyjskiego rządu, walczącego z łamaniem prawa przez świat biznesu. Mowa o firmach, które nie wywiązują się z obowiązku płacy minimalnej. Primark postanowił zaoszczędzić w 2017 roku na swoich pracownikach ćwierć miliona funtów. Na klientach jednak oszczędzać ani myśli. Ku zachwycie wielu z nich.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.
Wczytaj więcej