Pierwsza kolekcja Mariafolta prawie w całości zatopiona jest w czerni. W podobnymtajemniczym klimacie utrzymana jest też kampania promocyjna. Maria Folta, założycielka młodej polskiej marki i projektantka, opowiada o historii, jaka kryje się za tym wyborem. Rozmawiamy również o wątpliwościach, sile i odwadze, by zacząć wszystko od nowa.
Zajmowałaś się muzyką, farmacją, ale ostatecznie wybrałaś modę. Kiedy zrozumiałaś, że to twoja droga?
Wychowałam się na Podkarpaciu, w Jarosławie. Jako dziecko śpiewałam. Wygrywałam konkursy, zostałam nawet zauważona przez słynny podkarpacki zespół. Z mamą zastanawiałyśmy się, czy nie powinnam pójść do szkoły muzycznej. Jednak przez to, że moi rodzice mają bardzo pewne i stabilne zawody, podświadomie szukałam chyba podobnego bezpieczeństwa. Zdecydowałam się więc pójść na farmację. Wyjechałam do Warszawy, by zacząć studia na Akademii Medycznej. Z perspektywy czasu nie żałuję, że tak się to potoczyło.
Już w trakcie studiów zaczęło cię ciągnąć do zawodu artystycznego?
Kiedy zaczęłam pracować w zawodzie, tuż po studiach, poczułam, że nie jestem w odpowiednim miejscu. Szukałam podobnych do mnie ludzi, o zbliżonych zainteresowaniach. Instynktownie się nimi otaczałam. Dopiero w Warszawie zobaczyłam, jakie mam możliwości. Jeśli pochodzisz z tak małej miejscowości, jaką jest Jarosław, zawody takie jak stylistka czy kostiumografka są ci zupełnie obce. Po studiach zaczęłam asystować więc kostiumografom pracującym przy reklamach, później zajmowałam się tym już na własną rękę. Zrozumiałam, że medycyna nie daje mi takiej radości i spełnienia. Nie pasowałam tam. Zresztą od dziecka wyróżniałam się na tle rówieśników.
Czym się to przejawiało?
Wyróżniałam się sposobem ubierania i odwagą, by coś zmienić. Nigdy nie bałam się zaczynać od nowa, próbować. Zawsze otaczałam się mocno oryginalnymi osobowościami, nie wyobrażałam sobie tygodnia bez kina, teatru. To zawsze był mój świat.
Mariafolta to nie pierwsza marka, którą prowadzisz. Wcześniej, w duecie, zajmowałaś się sukniami ślubnymi pod szyldem Moons Varsovie. Biel porzuciłaś na rzecz czerni. Dlaczego?
Moons Varsovie założyłyśmy ze wspólniczką w szczególnym czasie. W pewnym momencie, z przyczyn ode mnie niezależnych, moje życie bardzo przyspieszyło, co skutkowało potajemnym ślubem z moim ówczesnym partnerem. Nie powiedzieliśmy o tym nikomu. Była ze mną wtedy tylko przyjaciółka, świadkowa, która zawodowo zajmuje się public relations. Kiedy zobaczyła moją suknię ślubną, którą sama wymyśliłam i zaprojektowałam, stwierdziła, że na rynku nie ma podobnych kreacji. Zdecydowałyśmy się założyć markę, która świetnie sobie radziła. Moja suknia ślubna rzeczywiście stała się bestsellerem. Jednak – jak to często bywa, kiedy łączy się przyjaźń z biznesem – powoli przestało nam się w tej relacji układać. Zamknięcie marki stało się nieuniknione. Potrzebowałam długiej przerwy, by się pozbierać i spróbować ruszyć z czymś własnym, autorskim. Nie chciałam wracać do mody ślubnej, instynktownie czułam, że powinnam zrobić coś zupełnie innego. I wtedy powstała Mariafolta.
Tym razem nazwałaś markę własnym imieniem i nazwiskiem.
Miałam co do tego mnóstwo wątpliwości. Nad nazwą myślałam wieki. Przyjaciele i znajomi przekonywali, że moje imię i nazwisko brzmią bardzo dźwięcznie i że nie powinnam ukrywać się za obcym terminem. Tak też zrobiłam. Rzuciłam się na głęboką wodę.
Dlaczego pierwszą kolekcję Mariafolta opanowała czerń?
Projektując tę kolekcję, w głowię miałam wszystkie moje żałoby. Wszystko, co się wydarzyło. Potrzebowałam czerni.
Praca nad kolekcją była więc sposobem przepracowania życiowych trudności?
Myślę, że tak. Nie wyobrażałam sobie innego koloru. To musiała być czerń. W dniu, w którym miałam wypuścić informacje o działalności marki, otrzymałam dwie druzgocące informacje. Zarówno u mojej głównej krawcowej, jak i u mamy zdiagnozowano nowotwór. To wszystko przełożyło się na kolekcję, ale i – zupełnie przypadkowo – na kampanię. Sesję zaplanowaliśmy na Lanzarote. Kiedy wylądowaliśmy na wyspie, świeciło ostre słońce. Ani jednej chmury na niebie, upał. W dniu sesji nastąpiło załamanie pogody. Deszcz, sztorm. Czułam siłę natury. Widocznie tak miało być. Zdjęcia wykonane przez Borysa Synaka wyszły doskonale. W roli głównej wystąpiła genialna czarnoskóra modelka Eicha Sall. Czarne ubrania zlewały się z wulkanicznymi piaskami. Na tym nam zależało.
W następnej kolekcji pożegnasz się z czernią?
Trudno mi na to pytanie odpowiedzieć, bo zawsze działam bardzo intuicyjnie. Jeśli poczuję, że czas wyjść z czerni, na pewno to zrobię. Teraz marzą mi się autorskie perfumy. To byłby ciekawy ukłon w stronę mojej chemicznej przeszłości związanej z farmacją.
Szyjesz z naturalnych tkanin: lnu, bambusa i jedwabiu. Podkreślasz też, że marka jest przyjazna środowisku. Natura zawsze była ci bliska?
Zdecydowanie. Moi dziadkowie mieszkali w samym środku lasu, w niewielkim drewnianym domu bez prądu. Po części tam się wychowałam, więc od dziecka bardzo blisko obcowałam z naturą. Uspokajam się, chodząc po lesie z psem. Wybór tkanin był więc dla mnie oczywisty. Zresztą nie ma nic lepszego dla naszego ciała. Jedwab, choć może rzeczywiście łatwiej gniecie się niż sztuczne tkaniny, latem potrafi doskonale chłodzić. To zupełnie inna jakość.
Mariafolta oferuje też szycie na miarę. Kiedy zrodził się ten pomysł?
To wyszło bardzo naturalnie. Szycie na miarę było mi bliskie od dziecka. Mój rodzinny dom mieścił się zaraz obok domu naszej krawcowej, która szyła dla nas na wszystkie okazje – od komunii po studniówkę. Wszystkie sukienki wymyślałam sama. Pamiętam, że kiedyś miałam to mojej mamie za złe. Wszystkie dziewczynki miały na komunię czy studniówkę kupione w sklepach sukienki, ja zawsze szyłam wszystko u krawcowej. Choć byłam mocno niezadowolona, wyglądałam oryginalnie i ciekawie. Moje zdjęcie w studniówkowej kreacji zostało nawet opublikowane w lokalnej gazecie.
Jak szycie na miarę wygląda w praktyce w marce Mariafolta?
Mam sklep internetowy, ale przyjmuję też klientki w showroomie. Lubię ten sposób pracy. To intymne i komfortowe spotkanie, kiedy kobieta może wszystko poprzymierzać i sprawdzić, jak układa się projekt na jej ciele. Dodatkowo oferujemy szycie na miarę lub dostosowanie projektu pod wymiar. Można oczywiście kupić projekt w gotowej rozmiarówce, ale w większości przypadków klientki wolą dostosować go do własnego ciała. Jeśli są to małe poprawki, cena się nie zmienia, kiedy jednak ingerujemy w konstrukcje, należy do projektu dopłacić. I tak na przykład uwielbiany przez kobiety kombinezon bardzo często modyfikuję w ten sposób, by spodnie miały zakładki. Szyję też na indywidualne zamówienie. Umawiam się wtedy na jedną lub dwie przymiarki i tworzymy z klientką zupełnie nowy projekt. Oczywiście zgodny z estetyką marki. Nigdy nie zrobiłabym czegoś, czego w stu procentach nie czuję.
Szycie na miarę cieszy się coraz większą popularnością?
Myślę, że tak. Sporo się też przerabia, ponieważ rośnie popularność ubrań vintage czy z drugiej ręki. Widzę, że klientki cieszą się z przymiarek i tego, że otrzymują kreację wysokiej jakości, zaprojektowaną dokładnie na swój rozmiar i potrzeby. Myślę, że nadaje to projektowi pewną wyjątkowość.
W trakcie przerwy między pracą nad pierwszą a drugą marką urodziłaś drugie dziecko. Co macierzyństwo w tobie zmieniło?
Dało mi w czasie zastoju mnóstwo siły. Chciałam dzieciom pokazać i udowodnić, że z każdej sytuacja można wyjść, otrzepać się i iść dalej. Chciałam im przekazać tę siłę, dać dobry przykład.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.