Austriacki projektant to rzadki przykład człowieka, którego w tym zawodzie interesuje wszystko. Praca w niemal każdym materiale, wszystkie aspekty konstruowania produktu, a nawet poznawanie sposobu, w jaki używają go klienci. – Definiowanie projektowania jako tworzenia pięknych przedmiotów jest dużym uproszczeniem. Jeśli jakiś mój produkt wygląda ładnie, to dlatego, że jestem estetą. Nigdy nie jest to jednak pierwotny zamysł dzieła – mówi Rainer Mutsch.
We wczesnej dorosłości tak jak ja mieszkałeś w Berlinie. To był dla ciebie ważny czas?
To był mój pierwszy krok w stronę profesjonalnego projektowania. Pracowałem dla studia projektowego Wernera Aisslingera. Było wtedy na tyle niewielkie, że mogłem poznać wady i zalety dizajnu. Niestety słabiej poznałem Berlin, bo pracowaliśmy dosłownie całymi dniami i nocami. Ale nie żałuję, to było niezwykle cenne doznanie.
Studiowałeś równolegle na Universität der Künste, tamtejszym ASP, prawda?
Tak, w momentach, gdy Werner akurat mnie nie potrzebował. Studiowanie w kontraście do pracy projektowej wydawało mi się niezwykle relaksujące [śmiech]. Ale stres pracy był pozytywny. Byłem na pokładzie, gdy Werner podjął się realizacji projektów dla Vitry czy Cappellini – wymarzonych zleceniodawców z perspektywy młodego projektanta. Po zakończeniu studiów pracowałem dla niego aż do momentu, gdy uznał, że nadszedł czas, żebym założył własne studio. To był skok na głęboką wodę, ale cieszę się, że się na niego zdecydowałem.
Czy w Austrii, skąd pochodzisz, w Niemczech i w Danii, gdzie również się uczyłeś, różnie podchodzi się do projektantów?
Tak i dlatego zdecydowałem się na studia poza Wiedniem. Tu podejście do projektowania jest bardzo teoretyczne. Mieliśmy chociażby włoskiego profesora Paola Pivę, z którym projektowanie zaczynało się od ustalenia, po co ludziom kolejne krzesło. W Danii zaprzątałoby nas to przez pół dnia, po czym cały semestr poświęcilibyśmy na analizę połączeń spawalniczych w krzesłach z lat 60. Oba podejścia są uzasadnione. W pracy projektanta to szczególnie ważne, żeby umieć patrzeć z wielu perspektyw. Chociażby po to, żeby móc wypracować sobie własną, bo przecież w projektowaniu nie ma jednej prostej drogi.
To jak byś określił tę swoją?
Myślę, że udało nam się osiągnąć balans. To, od czego stronimy, to czysto dekoracyjne projekty. Często podkreślam, że definiowanie projektowania przez tworzenie pięknych przedmiotów jest dużym uproszczeniem. Jeśli jakiś mój produkt na końcu wygląda ładnie, to głównie dlatego, że jestem estetą. Nigdy nie jest to jednak pierwotny zamysł dzieła.
Uroda jako efekt uboczny?
Tak, esencją naszego studia mogłoby być przywiązywanie wagi do procesów. Obce jest mi myślenie, że wymyślamy jakiś obiekt i kontaktujemy się z kilkunastoma firmami, żeby zapytać, czy ktoś nie chciałby go z nami zrealizować. Moim zdaniem nie tędy droga.
To strata energii?
Tak. Pracujemy bowiem w obszarze projektowania przemysłowego, który bardzo się zmienił na przestrzeni ostatnich lat czy dekad. Kiedy studiowałem 20 lat temu, mój profesor, który projektował dla wielkich włoskich firm, mawiał: „Nie musisz wnikać w szczegóły techniczne, po prostu zrób szkic, a technicy zrobią swoje”. To podejście jest charakterystyczne dla lat 80. i 90., dziś już nie da się tak pracować. Co więcej, gdy zaczynasz współpracę z firmą wdrożeniową, wszyscy oczekują, że przyjdziesz do niej z własnymi rozwiązaniami technicznymi. Według mnie do zadań projektanta należy również myślenie o marketingu, o tym, jak nowy produkt plasuje się na tle istniejących, czy jest na niego zapotrzebowanie. I o jego cenie. To brzmi dość abstrakcyjnie, szczególnie dla kogoś takiego jak ja, kto nie za bardzo zna się na cyferkach. Ale trzeba to brać pod uwagę, bo przedmiot, który nie uplasuje się na właściwym poziomie cenowym, zwyczajnie się nie sprzeda. Powodem, dla którego się tym zajmuję, jest wiara, że każdy, nawet najmniejszy produkt ma szansę posuwać ewolucję odrobinę naprzód. To nasze credo – spod naszej ręki nie wychodzą żadne produkty, które byłyby „tylko” ładne, modne czy wykwintne. Moim zdaniem mechanizmy świata mody – wymiana produktów co sezon – nie powinny rządzić dizajnem. Tym bardziej że odnawialność zasobów staje się coraz bardziej obecnym tematem w projektowaniu. Na projektantach spoczywa coraz większa odpowiedzialność. Szczególnie jeśli produkujesz ze sztucznych materiałów w tysiącach egzemplarzy.
Od jak dawna, twoim zdaniem, projektanci są bardziej świadomi wyzwań, jakie stawia przed nimi ekologia?
To zależy od branży. Ja lubię pracować z różnorodnymi materiałami, co uwrażliwiło mnie na wiele problemów. Mój tata jest stolarzem, korzeniami tkwię więc w przemyśle drzewnym, ale to nigdy mi nie wystarczało. Szybko zacząłem pracować ze szkłem, a potem z tworzywami sztucznymi, zwłaszcza z plastikiem. Musimy myśleć w kategoriach długowieczności projektowanych przedmiotów: jakąś dekadę temu zaprojektowaliśmy plastikowe krzesło dla pewnej belgijskiej firmy. Uznaliśmy, że jeśli zdecydujemy się na to zlecenie, nie może być tylko ładnym obiektem; chcemy, by między nim a jego użytkownikiem wytworzyła się emocjonalna więź. Zwyczajnie dlatego, że nie wyrzuca się rzeczy, do których jest się przywiązanym. Wyrzuca się przedmioty powtarzalne, takie jak butelki PET, o których nie myśli się w kategoriach obiektów zaprojektowanych (choć oczywiście są nimi). Absolutnie uważam, że produkty z plastiku mają sens, ale trzeba być świadomym drogi, jaką przejdą. Jeśli plastikowe krzesło wytrzyma 30 lat, to moim zdaniem jego produkcja ma sens.
Myślisz, że powrót do papieru i szkła w opakowaniach ma sens? Czy nie cofamy się do epoki przemysłowej? Przecież kilkadziesiąt lat temu pozamykaliśmy huty szkła i przetwórnie papieru, żeby pracować z nowocześniejszymi materiałami. Powinniśmy otwierać je na nowo?
Na pewno znasz określenie greenwashing [sprzedawanie jako ekologicznego produktu czy usługi, które takie nie są lub są w mniejszym stopniu niż deklarowany – przyp. red.]… Mamy teraz do czynienia ze swoistą paniką ekologiczną, więc łatwo rzucać oskarżenia, że ten czy inny materiał jest zły. A przecież nie można powiedzieć, że to sam plastik jest zły. Złe jest jego niepohamowane zużycie, dlatego trzeba głęboko przemyśleć drogę poszczególnych materiałów i sposoby ich recyklingu. Dziś wiemy, że recykling to też grząski temat, bo ponowne przetwarzanie niektórych materiałów pochłania ogromne ilości energii itd. Niczego tutaj nie wiadomo na pewno, ponieważ przemysł próbuje przekonywać ludzi do swoich rozwiązań, a publika nie ma możliwości tego zweryfikować. Wydaje mi się, że kilka lat zajmie odfiltrowanie sensownych rozwiązań spośród tych dostępnych. Bardzo się cieszę, że takie osoby jak Greta Thunberg biją na alarm i uruchamiają dyskusję, bo tak naprawdę jest już na to dość późno. Ale absolutnie uważam, że projektant powinien o tym rozmawiać z technikiem i specem od recyklingu jeszcze przed powstaniem produktu. To tylko potwierdza moją intuicję, że współpraca ze zdolnym teamem ma prawdziwą moc sprawczą. W przeciwieństwie do mojego profesora ja zawsze powtarzam studentom i stażystom, żeby byli gotowi na rozmowy zarówno z technikami, jak i z ludźmi od finansów czy marketingu.
Czy tę łatwość komunikacji z pracownikami różnych szczebli wyniosłeś z warsztatu taty?
To było dla mnie bardzo ważne, by nauczyć się dostrzegać piękno w procesie produkcji. Gdy nowa firma zaprasza mnie do współpracy, pierwsze, co chcę zwiedzić, to ich fabryki. Po to, by zrozumieć, jak pracują, zobaczyć, jakich maszyn używają. Dorastanie w warsztacie mojego taty nauczyło mnie doceniać urodę rzeczy niedokończonych, bo meble, które stały w zakładzie, w większości były w różnych stadiach niegotowości. Tylko docelowi klienci oglądali je w wersji skończonej. To wyczuliło mnie na same procesy. Wdrażaliśmy swego czasu pewien produkt dla szwajcarskiej firmy, który nie sprzedawał się tak dobrze, jak bym chciał. Bardzo zależało mi na tym, żeby zrozumieć dlaczego, więc kiedy następny raz odwiedzałem ich dział produkcji, poprosiłem, żeby wyjaśnili, z czym się borykają. Przyznali, że mają kłopot z promieniem pewnego elementu, który był za mały, przez co wszyscy przerzucali się pracą nad nim – każdy się bał, że to akurat jemu coś nie wyjdzie. Wydajność była ultraniska. Kiedy zwiększyliśmy długość tego promienia z 6 milimetrów do 1 centymetra, nagle okazało się, że wszyscy chętnie przy nim pracują. Automatycznie produktywność wzrosła. Tego rodzaju ukryte problemy pokazują złożoność wyzwań, jakie stoją przed projektantem. Wiadomo, że nigdy nie wychwyci się wszystkiego, ale projektanci muszą być otwarci na takie kwestie: być może 6-milimetrowy promień był idealny z punktu widzenia estetyki, ale cóż z tego, skoro cały produkt był porażką: źle się sprzedawał i za drogo kosztował. Trzeba być otwartym na zmiany, jednocześnie pilnując wizji całości.
Choć przecież nie możesz być specjalistą od wszystkiego.
Nie, i dla mnie w tym leży piękno tego zawodu, że jeśli jesteś chętny, możesz uczyć się bez przerwy. Żadne dwa projekty nie są takie same. No, może są, jeśli robisz dziesiątą lampę z tego samego materiału. Ale ja się bardzo szybko nudzę i zawsze wybieram sobie najtrudniejsze tematy. Moi współpracownicy nieśmiało sugerują, że czasem moglibyśmy ułatwić sobie zadanie, ale mnie to nie interesuje [śmiech]. I może to jest kolejny element definicji naszego studia. Lubimy podejmować się nowych zadań. Przez to dłużej trwało, nim zostaliśmy dostrzeżeni, bo łatwiej jest zauważyć kogoś, kto wypracował sobie szybko rozpoznawalną formę albo ma ulubiony materiał. U nas forma jest w dużym stopniu pochodną wybranego materiału i oczekiwań zleceniodawcy. W efekcie wszystko, co wychodzi z naszego studia, jest spersonalizowane na użytek zamawiającej firmy.
Nigdy cię nie kusiło, żeby wystartować z własną marką?
Owszem, myślałem o tym, mój tata też w którymś momencie naciskał, żebym przejął schedę, tym bardziej że moja siostra się do tego nie paliła. Ale było to w czasie, gdy jeszcze studiowałem, a potem, gdy otworzyłem przewód doktorski, tata chyba uznał, że mam już na to zbyt wysokie kwalifikacje [śmiech]. To piękny zawód, ale dostrzegam, że prowadząc firmę wdrożeniową, musisz cały czas pilnować, by działała i na siebie zarabiała, pozostawiając kreatywne wyzwania innym. Mój tata jest bardzo twórczą osobą, a jego rola sprowadza się głównie do zarządzania. To go męczy. Dlatego celowo staram się ograniczać rozmiar mojego studia. Nie potrzebuję pół setki osób, tylko czterech plus kilku zaufanych zespołów współpracujących techników, bo chcę nadal mieć frajdę z aktywnego udziału w procesie projektowania.
Tata jest z ciebie dumny?
Tak. Oczywiście co jakiś czas pyta, czemu nie tworzę więcej w drewnie, bo uważa, że zawsze byłem w tym dobry. Ale teraz akurat pracujemy nad eksperymentalną drewnianą półką, która zostanie zaprezentowana w Mediolanie w przyszłym roku. Tata jest zachwycony, że po 20 latach i fazie badawczej wreszcie wracam do prawdziwego rzemiosła [śmiech].
Twoje projekty często mają cechy modułowości. Czy projektując je, wychodzisz od myśli o kolejnych elementach, które łatwo dodać do takiej serii, czy też od potrzeb nowoczesnego użytkownika, który lubi częste zmiany?
Chętnie rozmawiamy o tworzeniu kolekcji typu mix and match, który cechuje wielu meblowych gigantów. Największym wyzwaniem byłoby połączenie mebla z Ikei z którymś z naszych marmurowych stołów kosztujących setki tego, co meble szwedzkiej marki. Ale jeśli są to meble, do których posiadacze są w stanie się przywiązać, myślę, że byłoby to możliwe. Marmurowy stół, który powstał jako pierwszy w tej linii, to też pierwszy mebel, przy którym moi współpracownicy oświadczyli, że być może przeżyje on nie tylko nasze i następne pokolenie, ale jeszcze ze 2 tysiące lat. Na to dictum zbladłem i zacząłem się gorączkowo zastanawiać, jak projektuje się coś, co ma wytrzymać setki lat. Jak wybiera się kształt? Jak projektuje jego zastosowanie? Marmur ma stempel luksus, ale to pojęcie też zmienia się z czasem, inaczej myślało się o luksusie 50 lat temu. W tym projekcie skupialiśmy się więc na materiale, pojechaliśmy nawet do kamieniołomu w południowych Włoszech – do Carrary niedaleko Werony. Wyobraź sobie, że z tego samego miejsca, skąd czerpaliśmy my, kilka stuleci wcześniej Michał Anioł pobrał blok pod rzeźbę, która potem stała się Dawidem. Ależ to odpowiedzialność! W kategoriach odnawialności zasobów to też jest ciekawa kwestia, bo przecież nie da się przetworzyć raz wykorzystanego marmuru. Każdy stół może zaistnieć tylko raz, oczywiście forma jest powtarzalna, ale dany blok unikatowy. W przypadku takich projektów trzeba się dobrze zastanowić, zanim się je stworzy: dla kogo i jak wykorzysta się ten materiał. Dobrze jest wtedy porozmawiać z odbiorcą i zapytać nawet nie o oczekiwania jego samego, ale jego dzieci!
Ile jest takich stołów?
Dwa. Jest też kilka marmurowych półek. Przy takim pułapie cenowym ma się do czynienia z bardzo wąskim rynkiem. Teoretycznie jest to produkt seryjny, ale dla takiego mebla trzeba nawet szczególnego domu: stół waży 1,4 tony, w normalnej kamienicy doprowadziłby do zawalenia się całego piętra. Ale ten stół trafił m.in. do szwajcarskiego klienta, który wzmocnił jedno z posiadanych przez siebie pięter, żeby utrzymało stół. Tak bardzo mu na nim zależało.
W drodze na nasz wywiad słyszałam w radiu, że jednym z najtrwalszych mostów, które istnieją w Polsce, jest ten w Kłodzku, który powstał z zaprawy z białek kurzych jaj, wapna i piasku. Był tak wytrzymały, że przetrwał powódź tysiąclecia w 1997 roku, inaczej niż wiele nowoczesnych konstrukcji. Czasem najprostsze rzeczy okazują się niezwykle trwałe, prawda?
Te technologie – często zapomniane czy ukryte – są niesamowite. We wspomnianym już kamieniołomie napotkałem ogromny kamienny blok, który mierzył 3 metry na 2 na 2. Zawsze się zastanawiałem, jak uniknąć sytuacji, że człowiek kupi taki blok za niesamowitą ilość pieniędzy, za małą fortunę przetransportuje go do Austrii, a potem odkryje, że w środku jest pęknięcie. Zapytałem o to kamieniarza, który wszedł na blok, popukał w niego i posłuchał, jaki dźwięk wydaje na metr w głąb. I powiedział: „Wyluzuj, Rainer, to moja odpowiedzialność”. Ja nie byłem przekonany, sugerowałem, że może powinniśmy poddać go skanowaniu 3D, ale kamieniarz przekonywał, że jego profesja ma setki lat i faktycznie miał rację – blok był w środku bez zarzutu. Marmur, oprócz skojarzenia z luksusem, ma inną ciekawą cechę: jest jednocześnie bardzo sztywny i wytrzymały. To pozwoliło nam na zrobienie niezwykłego obiektu: supercienkiej i supertrwałej półki.
Skąd wywodzi się najwięcej waszych klientów?
Zewsząd. Pracujemy dużo z belgijską firmą, która ma bardzo szeroką publikę w Ameryce Północnej. Wiemy, że też trochę naszych produktów sprzedaje się w Ameryce Południowej. Co ciekawe, te rynki totalnie się od siebie różnią.
W jaki sposób?
Dam ci taki przykład: na biennale meblarskim w Kortrijk w Belgii zaprojektowaliśmy sofę Cliffy. Firma poprosiła, żebyśmy zrobili typowy egzemplarz pokazowy, coś, czym będziemy się mogli pochwalić. Zgodziłem się, w efekcie powstało sześciometrowe, eksperymentalne siedzisko przypominające kształtem kiełbaskę. Byłem pewien, że w Europie nie ma rynku na taki mebel – zajmuje po prostu za dużo przestrzeni. Ale na biennale pojawili się Amerykanie, którzy oznajmili, że chcą zamówić takie siedziska dla siebie. Odpowiedziałem, że to w zasadzie nie jest produkt na sprzedaż, bo jest prototypem wystawowym, ale ich to nie zraziło. Co więcej, uruchomili u siebie linię produkcyjną i dziś, 11 czy 12 lat później, sofa jest wciąż jednym z najlepiej się sprzedających obiektów. W Europie czasem sprzeda się jakiś egzemplarz, ale w Ameryce są ich dziesiątki. Przyglądamy się uważnie, dokąd trafiają. Oczywiście nie mogę wymienić nazw firm, ale podpowiem, że trzej najwięksi gracze IT, którzy mają coś wspólnego z projektowaniem sprzętu komputerowego, tworzeniem wyszukiwarek internetowych i systemów operacyjnych mają co najmniej jedną sztukę (a niektórzy nawet 10) w swoich przestrzeniach coworkingowych, lobby itd. Z takich spotkań można się dużo dowiedzieć o własnym projektowaniu, o ukrytym potencjale przedmiotów.
Zależy ci na kształtowaniu przestrzeni publicznej? Wiele twoich projektów w niej funkcjonuje.
Tak, bo to największa przestrzeń do życia, która nie jest przez nas „kuratorowana”. Wkraczają do niej nie tylko ci, których zaprosimy. Nie mamy nad tym żadnej kontroli. To jest niebezpieczne, ale i intrygujące. Dowiadujemy się przy tym, co robią ludzie, jeśli nie ma w pobliżu żadnej kamery.
Co robią?
Zrobiłem raz z włókna celulozowo-cementowego mebel modułowy, który nazywa się Dune. Wystawiłem sześciometrowe kombo tych mebli przed klubem muzycznym Grelle Forelle w Wiedniu, akurat na otwarcie. Właściciel jest moim przyjacielem, bardzo się cieszył, że mógł zaprezentować ten obiekt przed klubem, bardzo ładnie to wyglądało. Weszliśmy do środka, impreza się zaczęła, a po upływie bodaj dwóch godzin podchodzi do mnie szef i mówi: „Rainer, chodź, coś ci pokażę”. I okazało się, że pośrodku Dune jest już gigantyczny tag. Na szczęście mój kumpel miał w sobie tyle spokoju, że uznał to za znak, że ludzie zaakceptowali tę instalację. Takich ingerencji nie sposób przewidzieć ani powstrzymać – niby istnieją specjalne powłoki, które pozwalają na zmywanie graffiti, ale to moim zdaniem mija się z celem. W przypadku hardkorowych przestrzeni publicznych nie ma innej drogi, niż zdać się na los. Mnie się to podoba, bo oznacza swoistą customizację obiektu przez anonimowego projektanta [śmiech].
Dune nadal tam stoi?
Tak, choć już bez jednego fragmentu, który ktoś ukradł. Jestem dumny, że komuś aż tak się spodobał, bo to naprawdę ciężki kawałek dizajnu [śmiech].
Czy w Polsce można gdzieś kupić twoje produkty?
Na pewno dwa sklepy prowadzą sprzedaż lamp, które zaprojektowałem dla Axolight. Wydaje mi się, że część współpracy z belgijską firmą SixInch też jest tutaj dostępna. To zawsze miłe móc zobaczyć, kto i w jakim celu używa twoich projektów.
A jak ładujesz baterie po pracy?
To nie jest łatwe! [project manager Anastasia, która przysłuchuje się naszej rozmowie, zaczyna się śmiać – przyp. red.] Mam piękny dom nad jeziorem w głębi Austrii, w zupełnej głuszy. Można się tam dostać tylko łodzią. Kiedy stres sięga 150 proc., wiem, że trzeba się tam ukryć, wyłączyć telefon i posłuchać ćwierkania ptaszków. To trudne, ale niezbędne. Fazy wyciszenia pomiędzy są równie istotne, co okresy wzmożonej aktywności twórczej. Scena dizajnerska potrafi być powierzchowna. Ciągle musisz troszczyć się o to, jak odbierają cię media, czy uznają, że odnosisz sukces, czy nie. „Jaki jest twój najważniejszy projekt?”, „A co przyniosło najwięcej pieniędzy?”, „Ile dostałeś nagród?”, chcą wiedzieć. Ja nie mierzę swojego sukcesu w takich kategoriach. Wszystkie moje projekty to moje ukochane dzieci.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.