Komedia tak głupia, że aż śmieszna? Niestety, nie w tym przypadku. Lesbijskie kino drogi ma wielką tradycję, ale tu grzęźnie. „Żegnajcie, laleczki” Ethana Coena to jedna z tych porażek, które nie wejdą do panteonu kultowych złych filmów. Inaczej niż Margaret Qualley, Pedro Pascal ma szczęście, że na ekranie pojawia się zaledwie na moment.
Sztuka porażki zyskuje na popularności. Mówi nie niszczącej ambicji, odmawia presji sukcesu łudzącej obietnicą, że każdy, gdy wystarczająco tego pragnie, może zapracować sobie na zwycięstwo. Fałszywe przekonanie, że wszystko ciągle jest w zasięgu ręki, wprowadza w kolejne kręgi piekła frustracji. Nie tyle chodzi więc o umyślne przegrywanie (rezygnację z wysiłku i zapadnięcie się w sobie), ile o niewygrywanie – dopuszczenie klęski, która pozwala rozwijać się w nieprzewidzianą stronę, popełniając błędy. Cały wachlarz bycia człowiekiem jest właśnie tu: na niższych stopniach podium i poza nim, aż po horyzont ostatniej lokaty.
Wiele o porażce wiedzą artyści. Sztuka to nic więcej jak rozległy poligon, gdzie testuje się różne formy niepowodzeń. Niektóre lepiej zapomnieć i iść dalej, inne pokażą odczucia w nieznanej dotąd skali. Odrzucenie, pesymizm, zawiść, żal – to tylko uwertura przed odsłonięciem kurtyny przegranej. Co leży za nią, wie tylko ten, kto mierzy się z faktem, że znowu się nie udało. Z tego miejsca roztacza się szeroki widok na przemoc, stojącą za wyścigiem każdego rodzaju. Nagradzanie najlepszych, zwłaszcza w sztuce, z gruntu jest niesprawiedliwe, choćby nie wiem, jak usilnie uważać to za zabawę. Uczestnictwo w tej grze jest kuszące: zwodzi, poniża, po czym uzależnia.
Porażki są jak drogowskazy. Weźmy efekt Auto-Tune’a użyty w wokalizie Cher w „Believe” – zdarzył się przez pomyłkę, a według niektórych dlatego, że piosenkarka tym razem nie była z siebie zadowolona. Choć przebój zrobił niesłychaną karierę, zdobył dwukrotną platynową płytę w 1998 r., uznano, że Cher nie starczyło głosu. Parodiom nie było końca. Musiała minąć dekada, zanim Auto-Tune wszedł na stałe do repertuaru środków kształtujących produkcję muzyki na masową skalę. Porażka stała się sukcesem za sprawą Kanye Westa, o którym można powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, żeby nie potrafił śpiewać. Auto-Tune przestał być synonimem obciachu, który obnażył potknięcie diwy, obdarzonej skalą pięciu oktaw. Dziś w „Believe” widzi się początek epoki warczącego głosu świata botów – istnień robotycznie nieludzkich.
Byłam jedyną osobą w kinie, która dotrwała do końca filmu „Żegnajcie, laleczki”
Dokładnie wtedy, gdy „Believe” leciało na każdej imprezie, toczy się akcja filmu „Żegnajcie, laleczki” Ethana Coena – 25. tytułu w filmografii reżysera i pierwszego filmu fabularnego, który stworzył bez brata Joela. Po rozstaniu duetu „Balladą o Busterze Scruggsie” (2018) każdy z Coenów poszedł w swoją stronę, trzymając pod rękę partnerkę życiową i twórczą. Joel wraz z Frances McDormand stworzyli „Tragedię Makbeta” (2022), a Ethan z Tricią Cooke „Żegnajcie, laleczki” (2024). Gdyby zrobić tu miejsce na dekorację zwycięzców, triumf pierwszej drużyny byłby jednoznaczny, wynik 1:0. Badając sztukę porażki, należy sprawdzić, co kryje się pod zerem.
Zacznę od tego, że w weekend premierowy „Żegnajcie, laleczki” na największej stołecznej sali multipleksu byłam jedyną osobą, która (z obowiązku) została do końca seansu. Pozostali widzowie, jakich dało się zliczyć na palcach jednej ręki, opuścili kino w trzecim akcie filmu. Dokładnie mówiąc w scenie, gdy rozwiązano zagadkę tego, co skrywa tajemnicza walizka. Choć bynajmniej nie jaśniało z niej światło, jak z tej w „Pulp Fiction”, innym kamieniu milowym kultury pop lat 90., to przez pewien czas projekcji – krótkiej, bo poniżej półtorej godziny, lecz i tak dłużącej się znacznie – wierzyłam, że jeśli okaże się, że neseser skrywa wystarczająco niesamowitą rzecz, uda się uratować tę porażkę przed zupełną klapą. Niestety, wieko się otwarło i oczom widowni ukazało się coś, co załamało świadków i kazało przestać szukać w dziele Ethana Coena tych nielicznych zalet.
Gdzie szukać przyczyn katastrofy tytułu „Żegnajcie, laleczki”?
Może już na etapie pomysłu, do którego Tricia Cooke, identyfikująca się jako osoba queer z doświadczeniem nietolerancji osób homoseksualnych w latach 90. na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych, zaprosiła do współpracy Ethana Coena, z którym zrealizowali razem wiele tytułów. Efekt przypomina naśladownictwo stylu Coenów, i to nieudolne. Lesbijska wersja „Fargo” (1996), popłuczyny po „Arizona Junior” (1987), echa psychodelii „Big Lebowskiego” (1998) i wszystko to na Florydzie przełomu mileniów, wrogiej gejom. W sumie taki obraz czasu i miejsca dostajemy jedynie w sferze deklaracji, bo akcja nie przynosi dowodów na to, że bycie osobą homoseksualną wiąże się z realnym ryzykiem. Podobno lepiej nie pokazywać się nocą samej, gdy nie jest się hetero. Lepiej nie stawiać się policji, lepiej nie pytać w hotelu o to, czy jest przyjazny osobom LGBT i gdzie są najbliższe lokale dla lesbijek. Płaci się za hotel czy najdroższego szampana tęczową kartą, na której nie wiadomo, czy i skąd jest jakiś kredyt. Niedostatki scenariusza pogłębia słabość reżyserii i chybiony casting. Brak dokumentacji (małżeństwa jednopłciowe stały się legalne w stanie Massachusetts dopiero w 2003 r., kilka lat po tym, gdy toczy się akcja) sprawia, że nie wierzy się w żadne z realnych ani cudownych zdarzeń. Tak samo niewiarygodny jest stylizowany, pełen zawijasów język z teksańskim akcentem, w którym co chwilę ktoś poprawia słowa kogoś innego.
Oglądamy film drogi, w którym dwie młode wyoutowane lesbijki: napalona bez przerwy Jamie (Margaret Qualley) i wycofana Marian (Geraldine Viswanathan) jadą z Filadelfii do Tallahassee trefnym autem, które przez pomyłkę przypada im w udziale. Pierwsza chce urwać się na przygodę, odreagowując w przydrożnych klubach dla lesbijek zerwany związek, druga pragnie odpocząć w odwiedzinach u ciotki, jak się dowiadujemy, konserwatywnej pani, która ogląda ptaki w rezerwacie przyrody, co pozwala się uspokoić. Brzmi to od czapy, wiem, ale taki właśnie jest klimat tego filmu. Sam początek – napaść na postać graną przez Pedra Pascala, który pojawia się na ekranie ledwie na moment – obiecuje coś na kształt absurdalnego, krwawego slashera. Korkociąg wkręca się gościowi w skroń, wychodzi z drugiej strony i kiedy biedak skamle o litość w ciemnym zaułku, zjawia się napastnik z piłą, aby odciąć głowę delikwentowi, wiezioną potem w pudle na kapelusze wypełnionym lodem. Tak głupie, że aż śmieszne? Niestety, nie tym razem.
Za dwoma dziewczynami, nieświadomymi, co wiozą w bagażniku, podąża duet niewydarzonych bandytów – Joey Slotnick i C.J. Wilson są prawie jak Steve Buscemi i Paul Giamatti, tyle że bez humoru. Jeden poucza drugiego, jak nawiązywać interakcje z ludźmi, a tamten tylko strzela. Jest i szef, mroczny Colman Domingo, co sarka na nieudolność pracowników, ale żadnego z nich się nie boimy. Porażka w kwestii grozy, napięcia, niepokoju. Może więc udał się dowcip? Jedyną osobą, której udaje się wywołać cień uśmiechu, jest policjantka Suki, była dziewczyna Jamie, grana przez Beanie Feldstein, komediową aktorkę znaną ze „Szkoły melanżu” (2019) i „Lady Bird” (2017). To ona sprawia, że donośny głos, mocna sylwetka i napady furii przez moment zdają się zabawne. Jej postać wydaje się jednak doklejona do reszty. Po co Suki jedzie w drogę za swoją eks, dzierżąc w ręku transporter z psem? To wie chyba tylko ona sama. Czytelne są zemsta i brutalność, dzięki którym policjantka jest postrachem aresztowanych, ale relacje już nie.
Przypomina się nieśmieszna komedia dokładnie z tego czasu, gdy toczy się akcja „Żegnajcie, laleczki” – „Dick” (1999) o dwóch naiwnych nastolatkach, granych przez Michelle Williams i Kirsten Dunst, wmieszanych w aferę Watergate. Film nie stał się jak dotąd odkrytym po latach klejnotem cringe’u. Porażka musi być nośna, żeby żyć życiem kina klasy Z. To wcale nie kwestia smaku. Siermiężny żart też przecież może być efektywny i prawidłowo zrealizowany, jak w „Nagiej broni” (1988) tria ZAZ (David i Jerry Zuckerowie wraz z Jimem Abrahamsem) czy w „Strasznym filmie” (2000) duetu Aaron Seltzer i Rick Friedberg. Jednak „Żegnajcie, laleczki” to jedna z tych porażek, które nie wejdą do panteonu kultowych złych filmów. Kpiąca konwencja nie wiadomo co wykpiwa. Melancholia przełomu mileniów nie wybrzmiewa. Tęsknota za czasem, który przeminął, wydaje się niebyła. Nawet wtórność i nieporadność filmu jakby „stylizowanego na Coenów” nie może stanowić zabawy samej w sobie. Fani braci będą może szukać powiązań z ich dorobkiem – na przykład wiążąc Jamie z postacią graną przez Jennifer Jason Leigh w „Hudsucker Proxy” (1994) – lecz wyjdą z kina bardziej niż zawiedzeni.
Mało kto tak bardzo nie pasuje do siebie, jak główne postaci filmu „Żegnajcie, laleczki”, grane przez aktorki błędnie obsadzone: Margaret Qualley i Geraldine Viswanathan
Gatunek filmu drogi służy najczęściej do poszukiwania tożsamości. Tu jednak bohaterki nie dowiadują się niczego prócz tego chyba, że chcą iść ze sobą do łóżka. Co zatem z seksem? „Żegnajcie, laleczki”, które przyszłyście do kina z nadzieją na podniecenie. Sceny intymne są tak płaskie, jakby nie było ich wcale. Nie udaje się stworzyć aury przyciągania. Mało kto tak bardzo nie pasuje do siebie, jak główne postaci, grane przez aktorki błędnie obsadzone. Między Qualley – świetnie grającą pożądanie w „The Sanctuary” (2022) – i Viswanathan – seksownej w „Strażnikach cnoty” (2018) – nie ma żadnej chemii. Romans jest czymś, na co się wcale nie czeka, zwłaszcza że Jamie więcej gada o seksie, niż rzeczywiście robi, deklarowany promiskuityzm nie ma odzwierciedlenia na ekranie. Jak te dwie mają do siebie pasować, skoro Marian ze świątobliwym licem jest dziewicą, która odda się tylko tej, którą naprawdę kocha? Gdy idą do łóżka, nie ma trzęsienia ziemi. Nie wierzymy, że Jamie jest zdolna do monogamii i będą rzeczywiście zakochane. Seks na ekranie ogranicza się do nurkowania pod prześcieradło. Film zna trzy formy pobudzenia: pocałunek w usta, seks oralny i dildo. Partnerki mechanicznie obsługują się nawzajem. Nie widać ich temperamentów, upodobań, wpływu sytuacji na to konkretne zbliżenie.
Dlaczego oglądamy retrospekcję z dzieciństwa Marian, opisującą erotyczne przebudzenie? Dziewczynka skacze na trampolinie i za płotem dostrzega nago opalającą się kobietę, która zdjęła kowbojki, kładąc się na leżaku. Czy kozaki stają się fetyszem, skoro Jamie obuta jest podobnie? Fantazja nie ma w filmie żadnych konsekwencji. Niejasne jest, dlaczego tylko jej wspomnienie oglądamy. Żadna z wcześniejszych scen – standupowego striptizu, barowych podrywów czy kręgu całowania się z wszystkimi zawodniczkami żeńskiej drużyny piłki nożnej – nie wnosi choćby odrobiny erotycznego napięcia. Nie potrafię sobie wyobrazić, czyje spojrzenie oddają „Żegnajcie, laleczki” i do kogo są adresowane. Może reakcja oprychów na wyznanie drużyny o erotycznym party, którego sens ewidentnie nie trafia do podtatusiałych panów, stanowi komentarz do patriarchalnej perspektywy, gdzie seks lesbijski służy wyłącznie męskiej fantazji?
Dochodząc do rzeczonej walizki, z powodu której ostatni widzowie opuścili salę kinową, muszę przyznać, że jej zawartość jest najbardziej wątpliwym elementem tej spektakularnej porażki. Teczka zawiera kilka sztuk dildo, odebranych od kolekcjonera (Pedra Pascala), a będących odlewami penisów różnych znanych osób. W tym senatora, granego przez Matta Damona, który prokuruje cały ten napad i pościg z obawy, że ktoś rozpozna jego część ciała, co uniemożliwi jego kandydowanie na kolejną kadencję. Przyznacie, że to bardzo prawdopodobny przebieg wypadków: rozpoznać w dildo organ przedstawiciela władzy. W filmie dildo nie jest symbolicznym fallicznym kształtem, lecz realnym „portretem” istniejącego członka. Anegdota, na której bazuje intryga filmu, oparta jest, o dziwo!, na autentycznej historii, gdy niejaka Cynthia Plaster Caster uwieczniła w odlewach członki swoich partnerów, w tym Jimiego Hendrixa. Tu gra ją w abstrakcyjnych, psychodelicznych wstawkach sama Miley Cyrus, ale i to nie pomaga filmowi, w którym nic do siebie nie pasuje.
Najgorszy jest happy end, w którym dziewczyny, siedząc w lesbijskim klubie, dostają od Matta Damona inną walizkę, z milionem dolarów, za tę problematyczną. Dochodzi do wymiany, choć senator nie wie, że Jamie szybko poszła do sklepu z asortymentem dla plastyków i zrobiła dwa odlewy ulubionego penisa, należącego właśnie do niego. Dwa, bowiem jeden dla siebie, drugi dla ukochanej, narzędzia, o których nie mogą przestać myśleć. Kończy się to wszystko zazdrością o prącie – trudno widzieć w „Żegnajcie, laleczki” emancypacyjną historię. Wątpię, że ten film znajdzie swojego widza, raczej będzie dowodem zakończonych porażką prób zbudowania tożsamości Ethana Coena jako samodzielnego reżysera.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.