Kiedy Norwegowie nie chcieli już u siebie Saamów, gdy zaczęło im zależeć, żeby w ich kraju mieszkali tylko mówiący po norwesku, razem ze Szwedami zorganizowali przymusowe przesiedlenia rdzennych mieszkańców dalekiej północy. Dzieci oddzielano od rodziców, nowe granice przecinały rodzinne więzy. Ważna książka Elin Anny Labby przywołuje historię osób, których głos przez dziesięciolecia był ignorowany.
„Eidde zostawił mnie w wiosce u pewnej Szwedki… Rozumiesz, ruszali z ráidu i nie mogła mieć dwojga małych dzieci wiszących u piersi. Tak więc zostałam. Oddali mnie pod opiekę Szwedce ze wsi. Najpierw przenieśli się do Johkamohki, latem mieszkali w Váisie.
Miałam trzy lata, kiedy isá po mnie przyjechał. Był dla mnie obcym człowiekiem, mój tata… i moja mama… Nie widziałam ich przez kilka lat. I płakałam, kiedy mnie odbierał, kiedy przyjechał po mnie samochodem. Pamiętam, chociaż byłam taka mała. Znałam tylko fiński, nigdy nie słyszałam saamskiego. Jasne, dzieci w tym wieku płaczą. Tęskniłam za macochą…
W 1931 roku musieliśmy przenieść się z Váisy tutaj, do Västerbotten. Panowie nas tu przesiedlili. W tym samym roku poszłyśmy do szkoły, zaczynała się pierwszego lipca. Nie wolno nam było nawet mieszkać w domu… Panowie nas tu przesiedlili”*.
Sporo czasu musiało upłynąć, by wykluczani przez lata prawowici mieszkańcy Szwecji mogli sami zabrać głos w swojej sprawie. Nawet ten jakże idealizowany kraj ma ciemne karty w swojej historii, które w końcu, jedna po drugiej, ujrzą światło dzienne.
Saamska dziennikarka Elin Anna Labba zrobiła to z potrzeby zrozumienia losów własnej rodziny. W swoim książkowym debiucie „Panowie nas tu przesiedlili” z opowieści świadków, archiwalnych nagrań i rozmów skleja książkę o przymusowych przesiedleniach Saamów w Szwecji, które miały miejsce od lat 20. do 50. XX wieku.
„Granice istniały zawsze, kiedyś jednak podążały skrajami trzęsawisk, dolinami, wzdłuż lasów czy szczytów gór. Nowe granice państw nordyckich biegną w poprzek tych dawnych, naturalnych. Przecinają pastwiska, więzy rodzinne i odwieczne szlaki migracyjne” – pisze autorka, próbując wyjaśnić czytelnikom, skąd wziął się problem, a właściwie kiedy Saamowie stali się problemem dla Szwedów i Norwegów, bo wędrowali z reniferami rok do roku z terytorium jednego państwa na obszar drugiego, bo mieli domy i gospodarstwa letnie i zimowe, inaczej nie mogliby uprawiać hodowli reniferów. Zawsze tak było, nawet po ustanowieniu granic w 1751 roku. Jednak w 1919 roku Norwegom przestało się to podobać, nie chcieli już „szwedzkich” Saamów u siebie. Kraj ma być norweski, mają w nim mieszkać jedynie mówiący po norwesku. I nie potrzebujemy tych, którzy „nie mają z nami nic wspólnego, obcych przedstawicieli wymierającej kultury” – w domyśle: reprezentującej niższy stopień rozwoju – argumentowali.
Tak więc, nie pytając o zdanie samych zainteresowanych, ministrowie obu krajów siadają przy stole i uzgadniają zasady dotyczące wypasu zwierząt. Umowa zobowiązywała Szwedów, że przesiedlą hodowców na południe.
Plan wydawał się Szwedom doskonały. Łatwiej przecież przenieść nomadów, którzy i tak wędrują, niż rolników trzymających się swoich pól. Zamiast wędrować nad Atlantyk na północ, wskaże się Saamom wioski na południu. Zresztą, przesiedli się ich do miejsc, gdzie też koczują Saamowie. Jadą więc inspektorzy do rodzin na północ, wyczytują nazwiska tych, którzy zostali wylosowani do przesiedlenia (!), i obiecują, że właściwie to spotyka ich szczęście, bo dostaną środki na podróż, a na miejscu czeka ich wyłącznie lepsze życie.
Rzeczywistość okazuje się diametralnie inna. Bo, jak tłumaczy autorka: „Wszyscy wiedzą, że wypas reniferów wymaga głębokiego związku z ziemią i obeznania z jej najmniejszymi szczegółami. Wszyscy wiedzą, że koczownik nie jest wcale pozbawiony korzeni – przenosi się tylko między swoimi domami”. Jej dziadkowie i wiele innych rodzin nie mieli nic do powiedzenia. Gdy próbowali się opierać, nakładano na nich grzywny, odbierano zwierzęta; wyjeżdżając, na gwałt pobierali się między sobą, z rozsądku, żeby ich nie rozdzielono. Gdy docierali do wskazanej im wioski, tamtejsi Saamowie bynajmniej nie witali ich z otwartymi ramionami. Bo jak wszyscy mieli się tam pomieścić i nie wchodzić sobie w drogę przy wypasie. Jeden konflikt wywoływał kolejny, jak w dominie.
Z kolei ci, których nie wylosowano, wcale nie spali spokojnie, bo i tak wcześniej czy później nadchodziła ich kolej, kiedy też musieli się wynieść. Potem doszły jeszcze badania rasowe i przymusowa asymilacja. Dzieci wysyłano do szkół i oddzielano od rodziców, by nauczyły się szwedzkiego i wyrosły na dobrych obywateli i obywatelki. Saamowie przestali joikować – starsi, bo swoje joiki – śpiewane opowieści o miejscach, osobach, zwierzętach, roślinach – zostawili tam, na północy, młodzi nie mieli od kogo się uczyć. Kultura – jak cyniczni Norwegowie przewidzieli – zaczęła wymierać. Ale nie z własnej woli.
Dziś się odbudowuje dzięki takim osobom jak Elin Anna Labba, która napisała tę ważną książkę – i dla Szwedów, i dla reszty świata. Poza przywołaniem historii przesiedleń opowiada o zwyczajach ludu, z którego się wywodzi, tłumaczy saamskie słowa. Dobrze by było tylko, żeby jej głos został usłyszany.
Podpisuję się pod słowami Ilony Wiśniewskiej, pisarki, autorki wspaniałych reportaży o mieszkańcach Północy właśnie, która napisała na okładkę książki: „Labba opowiada szeptem o tym, o czym należałoby krzyczeć. O poczuciu wyższości tych, którzy mówią głośniej, i wyobcowaniu tych, których nikt nie pyta o zdanie”.
I nie dotyczy to tylko Szwedów i Saamów, lecz także Żydów i Beduinów w Izraelu, Irakijczyków i Kurdów w Iraku, Polaków i Ukraińców w latach 1947–1950 (Akcja „Wisła”) i wielu, wielu innych.
*fragment z książki, s. 100.
Elin Anna Labba, „Panowie nas tu przesiedlili. O przymusowych przesiedleniach w Szwecji”, przełożyła Agata Teperek, Wydawnictwo Marginesy
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.