Historię żydowskiej rodziny w kontynuacji powieści „Stramer” poznajemy z punktu widzenia szóstki rodzeństwa. Akcja toczy się w szybkim tempie, Mikołaj Łoziński prowadzi wiele wątków jednocześnie, każdy w odpowiedniej stylistyce. To ważny, inny od wszystkich opis losów Żydów.
Jesienią 2019 roku – również na łamach Vogue.pl – zachwycałam się detektywistycznymi umiejętnościami Mikołaja Łozińskiego, dzięki którym odmalował losy rodziny Stramerów w ich rodzinnym przedwojennym Tarnowie. Perfekcyjnie zrekonstruował świat, który – jak napisałam wtedy – już na nasze nieszczęście nie istnieje. Autor zbudował fabułę, wychodząc od swojego przodka, dziadka, tarnowianina, który właśnie Stramer miał na nazwisko. – Nazwisko, które znaczy silny, krzepki, odeszło razem z tamtym całym światem żydowskim. Postanowiłem się nim posłużyć, żeby wróciło i zostało – mówił wówczas Łoziński.
Dzisiaj dostajemy drugą część – kontynuację losów wojennych i tuż powojennych tytułowych Stramerów. (Zalecam nie czytać bez wcześniejszej lektury pierwszej części, bo dużo państwu umknie ważnych wątków!)
Nathana i Rywki już nie ma, zostali zamordowani przez Niemców, ale ich sześcioro dzieci przeżyło. Jak Łoziński powiedział w kilku wywiadach po premierze „Stramerów”, losy jego dziadka (w książce to Salek jest inspirowaną nim postacią) i jego rodzeństwa wyróżniały się na tle innych żydowskich losów wojennych, potoczyły się wyjątkowo, wszyscy przetrwali, dlatego zależało mu, żeby o nich napisać. I dobrze zrobił, bo wyszła z tego ważna opowieść, w której każdy detal jest dopracowany. Praca nad nią zapewne, podobnie jak wcześniej przy „Stramerze”, wymagała od pisarza wielu tygodni spędzonych w archiwach, wielu godzin rozmów ze świadkami, którzy przeżyli okupację – między innymi z Józefem Henem, który pod przykrywką pojawia się w powieści – oraz wielu kroków po Warszawie czy Konstancinie i Jeziornej.
Rudek, Hesio, Rena, Salek, Wela i Nusek Stramerowie: wojna ich rozdzieliła. Salek znalazł się na zachodzie, we Fancji; Rudek z Reną w Stalińsku na Syberii; Hesio w Moskwie; Nusek i Wela z mężem Natkiem w Warszawie i pod Warszawą w Jeziornej. Jest jeszcze Róża, córka Rudka, którą z tarnowskiego getta wydostała Babunia, przedwojenna polska opiekunka, i zabrała do Krakowa. Każde z nich przyjmuje nową, aryjską tożsamość, nowe imię i nazwisko, z którymi uczy się żyć i identyfikować. Trudno wskazać głównego bohatera powieści, ale Łoziński wyróżnia Nuska – najmłodszego, który w czasie okupacji dojrzewa, wchodzi w dorosłość. Gdy zamieszka w Jeziornej, ma 20 lat. Z niego czyni narratora, jedynego, który opowiada o swoich codziennych przeżyciach w pierwszej osobie. Nusek gada niby do siebie, a może do rodzeństwa – chciałby, żeby zobaczyli, na jakiego gościa wyrósł, jak świetnie sobie radzi, jakim jest fachowcem elektrykiem. Przyjeżdża do Warszawy, gdy akurat wybucha powstanie w getcie, jednak nie w głowie mu walka i wyższa sprawa, ale przetrwanie. Podobnie nie da się namówić na powstanie warszawskie rok później. Zatrudnia się w Jeziornej w niewielkiej fabryczce szyjącej mundury i koszule, od razu zjednuje sobie ludzi, każdy chce, by montował światło i naprawiał lampy u nich w domach, i Niemcy, i Austriacy. Mieszka u młodej wdowy, z którą – ku jego radości przeogromnej – traci dziewictwo. Pędzi z sąsiadem bimber. Jest sprytny, obrotny, choć nigdy nie przestaje być czujny. W końcu jedno czyjeś spojrzenie czy jego niewłaściwe słowo, a mógłby skończyć z kulką w głowie. Jego siostra Wela pracuje w tym samym zakładzie, ale udają, że się dopiero tam poznali. Ona z mężem Natkiem też muszą odgrywać ledwie znajomych. I wszyscy troje muszą się śmiać z antysemickich dowcipów. Zanim Nusek trafi do Jeziornej, Wela pracuje w fabryczce w Warszawie, przy Towarowej. Musiała razem z polskimi kolegami i koleżankami z pracy kibicować Niemcom, by złapali zbiegłą Żydówkę z getta, oddzielonego od ich zakładu murem.
„Wela sięgnęła do torebki po kanapkę i zaczęła odwijać ją z papieru.
– Patrzcie, mała uciekła – usłyszała.
I jak inni podeszła do okna.
Za murem trwała łapanka. Dziewczyna, młodsza od niej, mogła mieć szesnaście – siedemnaście lat, biegła przez bramy i podwórka. Trzecie podwórko, na które wbiegła, nie było przechodnie. Schowała się za drzewem, za wysokim kwitnącym kasztanowcem.
Niemcy wbiegli za nią.
– Złapią czy nie złapią – ekscytowali się koledzy Weli, kończąc drugie śniadanie.
Niemcy rozglądali się po podwórku. Drewniany trzepak, rozpadająca się komórka i śmietnik. Nie widzieli nigdzie dziewczyny. Może nawet by odpuścili dalsze poszukiwania, gdyby nagle nie wyskoczyła zza drzewa, żeby schować się za śmietnikiem.
Nie rób tego! – chciała krzyknąć Wela.
Jeden spokojny chłopak, który rzadko się odzywał, aż zaklaskał:
– No złapali Żydówę!
Wela usłyszała śmiech koleżanek i kolegów, z którymi często razem żartowała”.
W powieści dużo się dzieje, akcja toczy się w szybkim tempie, Łoziński prowadzi wiele wątków jednocześnie, a każdy w odpowiedniej stylistyce. Doskonale oddaje klimat poszczególnych miejsc, zdarzeń i towarzyszące im niewiarygodne chamstwo, czarny dowcip i język bohaterów. Gdy przenosi nas do Stalińska, czujemy przejmujący mróz odmrażający dłonie, Rudek przynosi Renie kostkę zamrożonego mleka sprzedawanego na kawałki. Jest nauczycielem, a ona przodowniczką zakładu, w którym pracuje. Hesio z Wandą Wasilewską w Moskwie montują polską armię pod sowieckim sztandarem, ściągnie w końcu Rudka i Renę, ale chwilę musi się nakombinować, bo Berling okazuje się niezłym antysemitą, choć w Związku Radzieckim antysemityzm ustawowo został zakazany.
Śledzimy losy rodzeństwa ich oczami, żyjemy ich dniami, nie wiedząc, co przyniesie kolejny i czy go przeżyją. Potem wchodzimy w lata powojenne i budowanie „komunistycznego raju”, w który najbardziej wierzą Hesio i Salek.
Co by powiedziała ich matka, Rywka, gdyby ich teraz widziała – że znowu wszyscy są razem, bardziej lub mniej złamani przez okupację, niektórzy związani z trochę przypadkowymi polskimi małżonkami; co prawda nie siedzą przy jednym stole, jak w Tarnowie na Goldhammera, a krążą z talerzami i kieliszkami, wznoszą toasty i nawzajem się przekrzykują – zastanawiała się Wela.
„A co ojciec by teraz powiedział, jakby nas zobaczył?
– Dlaczego sześć milionów zginęło, a ta moja szóstka wygrała los na loterii? – zapytałby pewnie i sam sobie zaraz odpowiedział: – Proste. Właśnie dlatego, że to ja wyciągnąłem ten szczęśliwy los.
Wszystko było zawsze jego zasługą, dlaczego po jego śmierci miałoby być inaczej?”.
Nie wątpię, że podobnie jak „Stramer”, „Stramerowie” też wyruszą w świat i powieść szybko doczeka się zagranicznych przekładów. Czekam też na film albo raczej serial, bo wierzę, że takiej książki akcji – jednocześnie będącej ważnym, innym od wszystkich opisem okupacyjnych losów Żydów – nie przepuszczą ani producenci, ani reżyserzy. Scenariusz mają gotowy.
Mikołaj Łoziński, „Stramerowie”, Wydawnictwo Literackie
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.