„Matrix” najlepszy był jako parabola, zielonkawy Kafka na speedzie. Zgubiła go chęć uplecenia całego uniwersum z mnóstwa szczegółów. Wyszedł postmodernistyczny blockbuster: samoświadomy, autoironiczny, który odsłania kulisy swego powstawania i już w pierwszym kwadransie seansu podaje co najmniej trzy sposoby, na jakie może być interpretowany. Widz jest mu całkowicie niepotrzebny. Matrix toczy się bez nas, nie mamy nic do dodania, bo nasze zdanie nikogo nie interesuje. Wywrotowy w 1999 r. „Matrix”, w roku 2021 staje się osaczającym matriksem.
Czy jest coś pomiędzy zerem a jedynką? Choć mieści się tam nieskończenie wiele liczb, zapomnieliśmy, że istnieją. Odkąd głównymi sprzymierzeńcami w zmaganiu się z otoczeniem stały się komputery, to właśnie zera i jedynki przyjęliśmy za język, który pozwala je programować. Sami też myślimy binarnie: „był albo nie był”, „ze mną lub przeciwko mnie”. Zero-jedynkowa stała się cała rzeczywistość. Własne mózgi też w ten sposób zaprogramowaliśmy.
Dlaczego więc „jesteś zerem” wciąż boli, choć tacy przecież też są potrzebni, żeby system działał – same jedynki nie dadzą rady? Niby jasne, że nie wszyscy mogą być pierwsi, ale żeby pogodzić się z byciem przegrywem, trzeba garściami brać leki uśmierzające ból istnienia. Na przykład Ontolofloxin, garści błękitnych pigułek, które połyka Thomas Anderson, żeby wytrwać w Matriksie. Dzięki ich działaniu nie zajmuje go ontologia, czyli pytania o sens, przyczynę ani możliwość istnienia. Po prostu próbuje wytrwać w kołowrocie, jak wielu z nas, których codzienne funkcjonowanie umożliwiają selektywne inhibitory zwrotnego wychwytu serotoniny. Tabletki na spokój, spanie i przetrwanie. Substancje, które pozwalają ludziom działać jak maszyny. Nie czuć, że coś jest tu gruntownie nie halo? A co jest? Tak urządzony system, którego nie da się zresetować.
Znieczulenie jest dziś konieczne. Skoro wszystko jest względne, wybór złudny, a niepewność większa niż kiedykolwiek, tylko system zero-jedynkowy daje poczucie bezpieczeństwa. W jego perspektywie wierzymy, że wydarzenie następuje albo nie, jest prawdą albo nie. Brak stanów przejściowych, „spraw w załatwianiu”, szerszych procesów, ponieważ wrogie są półcienie. Niektórzy więc odrzucają wszystko, uznają za mniej niż zero. Próbują wypłynąć panicznie z zielonej ulewy cyferek, snując teorie spiskowe.
Czymś między zerem a jedynką jest właśnie „Matrix. Zmartwychwstania”. Wypuszczony po 18 latach po „Rewolucjach” i „Reaktywacjach” nie jest tak naprawdę ich kontynuacją. Wyśmiewa własne istnienie, krytykując własną ideę: reboota-sequela-remake’u. Sam zadaje sobie ciosy, zabezpiecza się przed możliwą krytyką. Sam siebie diagnozuje: „Nic nie uśmierza lęku tak jak nostalgia”, a więc przepisuje lek na receptę: 100 procent nostalgii.
Ani dobry, ani zły. Nie wiadomo, komu potrzebny. To postmodernistyczny rodzaj blockbustera: samoświadomy, autoironiczny, odsłania kulisy swego powstawania i już w pierwszym kwadransie seansu podaje werbalnie co najmniej trzy sposoby, w jaki jest interpretowany. Siedząc na widowni kina, słucham tych wywodów i czuję się całkowicie niepotrzebna. „Matrix” i tak toczy się beze mnie, nie mam nic do dodania, bo moje zdanie nikogo nie interesuje. I to jest właśnie moment, gdy „Matrix” wywrotowy w 1999 r., w roku 2021 staje się osaczającym matriksem.
Choć minęły już trzy części spektakularnej walki o pokój na świecie, główny bohater znów siedzi w biurowcu przykuty do kompa. Jak to możliwe, że nieustraszony wojownik Neo (Keanu Reeves) po tym wszystkim jest znów nieszczęśliwym pracownikiem korporacji? Wprawdzie pracuje w firmie tworzącej gry komputerowe, więc ma się za artystę i to nagradzanego, gdyż dzierży statuetkę za kultową grę „Binary”, ale jego życie jest puste, jakby stał w miejscu i codziennie zamawiał w sieciowej kawiarni Simulatte tę samą kawę. Przypomina nie tyle twórcę gry, co jej postać, jak w niedawnym „Free Guy’u”, gdzie NPC (non-player character) sterowany przez program próbuje zyskać autonomię i mieć sprawczość.
Podobnie jak tamten, ten facet też za motor działań obiera miłość niemożliwą. Bynajmniej nie dlatego, że ukochana nie zechciałaby takiego zera, ale dawna Trinity, teraz Tiff w międzyczasie wyszła za mąż i urodziła dzieci. Jest więc zajęta. W oczach Carrie-Anne Moss widać ten sam zimny ogień, ale nie pozwala mu się rozprzestrzenić. Zakręca go jak błękitny ognik pod kuchenką. Obowiązki żony i matki odciągnęły ją od jazdy na motorze. Nosi swetry w kolorze ziemi zamiast opiętego sznurowanego kombinezonu z lakierowanej skóry. Oczywiście, chcemy, żeby wróciła do dawnej siebie i rzuciła dziatwę w kąt, choć matce trochę nie wypada. Ulgą okazuje się więc fakt, że zarówno dzieci, jak i mąż ( grany przez dawnego kaskadera Keanu Reevesa Chada Stahelskiego), są tylko symulacją. Można odetchnąć i z powrotem rozgrzać silnik Ducati.
Byłoby lepiej, gdyby film poprzestał tylko na tej parze plus wrogu i przyjacielu. Czyli na agencie wrogich sił Smicie z kabelkiem za uchem i kamienną miną, pamiętnym robokopem, w którego wcielał się Hugo Weaving, zastąpiony dziś Jonathanem Groffem. Oraz na Morfeuszu, granym teraz przez Yahyę Abdul-Mateena II, skoro jego poprzednik Laurence Fishburn zrezygnował z dalszej zabawy. Ta czwórka: zakochani wojownicy, ich aniołek i diabełek wystarczyłaby za dramatis personae. Niestety, pomysł stawał się coraz bardziej barokowy i w liczbie obsady dorównywał operze. Tak samo jest w „Zmartwychwstaniach”: gdy tylko coś w fabule przestaje się kleić, reżyserka po prostu wprowadza nową postać z archiwum „Matriksa”. Biblia postaci rozrasta się, rozcieńczając intrygę. Inkluzywność nie ma granic. Nowe plemię Bio-Nieba włącza do współpracy syntanty, czyli maszyny, które się zmieniły i stanęły po stronie ludzi. Nawet w ostatnich minutach filmu poznajemy coraz to nowe istoty. Marzy się brzytwa Okhama, która obcięłaby listę płac do minimum, przypominając, że nie trzeba mnożyć bytów bez konieczności.
„Matrix” najlepszy był jako parabola. Fatum bycia wybranym, dramat rozdarcia między konformizmem a cierpieniem. Dlatego pierwsza część robiła tak silne wrażenie. Pamiętam wymienione z moim bratem Maurycym na koniec seansu spojrzenia, gdy jako nastolatkowie poszliśmy na seans do wrocławskiego kina Lalka, nie podejrzewając, co nas czeka. Wow! Czegoś takiego nie widzieliśmy. „Matrix” dosłownie zrył nam beret. Jednak kolejne części nie były już tym lodowatym Kafką na speedzie, sfilmowanym w zielonkawej tonacji i kadrach, przekrzywionych, jakby ziemia usuwała się spod nóg, niebezpiecznie bliskich, jakby ktoś przystawił ci owada do twarzy. Wizualnie pierwszy „Matrix” był drapieżny jak niemiecki ekspresjonizm, przepuszczony przez szmaragdowy napój o działaniu odurzającym – jak syrop Tussipect, absynt lub trutka na szczury. Oglądany dziś wciąż zachwyca żądzą pójścia pod prąd, rozmachem w scenach sztuk walki i efektami specjalnymi, które ładnie się zestarzały. Zresztą, nowy film umiejętnie je cytuje, wykrawając trawiaste zero-jedynkowe dziury w głowie psychoanalityka (Neil Patrick Harris, w czasach pierwszego „Matrixa” znany jako młodociany lekarz Dougie Hauser z sitkomu o tym tytule). Niestety, Wachowscy, wtedy jeszcze bracia, zapragnęli zbudować uniwersum. Jak w „Star Treku”, gdzie akcja będzie toczyć się za sterami statku kosmicznego, wyobrażali sobie zgraną drużynę na pohybel cyfrowej rzeczywistości, chcącej kontrolować nasze umysły jak akumulatory zasilające system. Jednak walka z matriksem okazała się kolejnym akumulatorem. Nie udało się go wyłączyć, nie udało się go zwyciężyć. Można go było tylko zapomnieć, oddać na złom, ale niestety, powrócił w „Zmartwychwstaniach”.
Jak Thomas Anderson, ziemskie wcielenie Neo, otwieram fiolkę Ontolofloxinu i waham się, czy wziąć kapsułkę. Ontologia zajmuje się również analizą modalności, czyli docieka, czy to, co istnieje, pojawiło się z konieczności. Czy „Matrix. Zmartwychwstania” koniecznie musiał powstać? Po co powstał? Bo tak chciał algorytm? Bo studio Warner Bros i tak zrobiłoby kolejną część bez udziału Wachowskich? Artysta w matriksie jest zniewolony, odebrano mu prawa do historii. A widz chce być kontrolowany, więc chętnie poddaje się inwigilacji, bo wreszcie ktoś może myśleć za niego. A skoro z badań wyszło, że nowy „Matrix” musi powstać, to tak się stało. Oto nieubłagana logika internetu – głównego narzędzia rynku. Skoro potrzebujemy korzystać z sieci, zgadzamy się, że powinniśmy chcieć kupić to, co sugeruje. Skoro film jest dostępny, to oglądamy, żeby skorzystać z oferty, nawet całkiem niepotrzebnej. A skoro ma się podobać obok innych odgrzewanych dań z tego czasu, zmuśmy się, żeby go polubić. Błędne koło zbędnej konsumpcji.
Nie da się przecież, dziś jeszcze bardziej niż w 1999 r., być niepodłączonym do matriksa. Dlatego Lana Wachowski bierze odpowiedzialność za swoje przełomowe niegdyś dzieło. Nie mogła tego tak zostawić i znakomicie ją rozumiem. Nawet jeśli powrót do źródła musiał być klapą, to przynajmniej wzięła w tym udział. Inaczej niż klapą to się nie mogło skończyć. Lana stworzyła film tym razem sama, bez siostry Lilly, krytykując warunki, w jakich przyszło jej tworzyć. Nie tylko sam mechanizm regularnego wypełniania – jak mówi jedna z postaci w dialogu – gówno-fliksa tworami filmopodobnymi, ale też cel odnawiania mitu, który niestety przestał być nośny. Świadoma klęski, Lana Wachowski, konstatuje ją w swoim filmie. Ważniejsza niż sukces „Matrixa” okazuje się stojąca za nim idea, dlatego autorka w rozmaitych epizodach (np. postaci Niobe, ceniącej dobro roślin ponad ludzi, granej przez Jadę Pinkett-Smith) surowo ocenia uproszczenia, odrzuca binarność.
Nic dziwnego, skoro „Matrix” od czasu tranzycji Wachowskich czyta się jako dzieło transpłciowe. Znalazły się nawet jako bohaterki w historii kobiecego kina. W ich filmie znaleziono wyjście ze złudzenia, stworzenie własnej tożsamości w oderwaniu od tej, jaka przez innych została nam nadana. Mozolne odnalezienie płci, seksualności i wspólnoty przypomina brodzenie we mgle, żeby wreszcie trafić do domu. Skoro Lana i Lilly Wachowskie są najsłynniejszymi transpłciowymi reżyserkami w historii kina, to stworzona przez nie metafora wzięcia czerwonej tabletki, czyli decyzja, by szukać prawdy, niezależnie od tego, jak bardzo będzie bolało, jest odwagą ustalenia, kim się naprawdę jest. Poddać w wątpliwość to, kim jestem teraz i nazwać siebie na nowo, urodzić się tym, kim w głębi duszy chcę być najbardziej. Wielu widzów za to pokochało „Matriksa”.
Stał się więc film opowieścią o jego twórcach i widzach, którzy z niego wywiedli sposób na to, jak żyć autentycznie i wreszcie stać się sobą. Lana Wachowski wie, jak pierwszy „Matrix” dla publiczności był ważny, więc pochłania i umieszcza fanów wewnątrz filmu. To oni chcą dotknąć Neo i Trinity, wyrazić wdzięczność, opowiedzieć im swoje życie. Lana Wachowski dzieli się swoim celebryckim doświadczeniem. Tak samo traktuje odtwórcę głównej roli Keanu Reevesa, który jest obecny na ekranie nie tyle jako starszy, lecz wciąż przystojny, tajemniczy Neo, ale jako bohater mema: „smutny Keanu”, Keanu, który zamienia wodę w wino, Keanu zrezygnowany, który siedzi na ławce, karmiąc gołębie. Keanaissance – nazwano powrót Reevesa po latach nie jako utalentowanego aktora, lecz bohatera zbiorowej wyobraźni. Wybrańca-Jezusa-Nerda, który oddaje swoje gaże i dzieli się z bezdomnymi, samemu wyglądając jak piękny bezdomny. Echo gładkiego delfina, jakim był za młodu. Keanaissance to powrót Buddy, którego aktor kiedyś zagrał, a także szarego człowieka Hollywoodu, zarazem obywatela świata, który urodzony w Libanie i wychowany w Kanadzie łączy w sobie chińskie, hawajskie, irlandzkie i portugalskie korzenie. Trudno w jednym człowieku zmieścić więcej narracji, niż zmieściło się w Keanu. Jego publiczna persona, plotki, opinie i fantazje na jego temat są częścią postaci, którą pokochała publiczność. Nowy „Matrix” opiera się właśnie na tych wyobrażeniach i nie przejmuje się, czy aktor przekonująco gra, czy tylko burczy pod nosem, pokazuje umiejętności kung-fu czy tylko macha rękami, odganiając od siebie grad ludzi spadających z wieżowców na ulice jako niebezpieczne boty-bomby.
To sprawia, że film jest nadświadomy, jakby nie leciał w kinie, tylko już został przetrawiony na dalsze produkty w memowo-gifowej sferze. Trudno się go ogląda. Jak gdyby słuchało się osoby, która na pytanie, „co słychać”, relacjonuje przebieg dnia z dokładnością do kilku minut. Zawsze potem żałuję, że wyszłam, zadałam pytanie, ale potem pytam znów – i znów idę na kolejną część „Matrixa” oglądać te wszystkie niepotrzebne szczegóły. Co gorsza, „Zmartwychwstania” nie wyglądają jak domknięcie dawnej serii, ale otwarcie nowej, wygenerowanej w całości w CGI, jak znamy z praktyki Marvela. Ciąży to na wizualnym kształcie, który 22 lata temu stworzył oryginalność samą w sobie. Skórzane płaszcze, włosy na żel, okulary zakrywające tylko gałki oczne, ten androgyniczny, chłodny styl. A teraz upodobnił się do przeciętności i wygląda jak każdy inny film.
Podobno jedyna scena filmu zrealizowana bez mock-upu to ta, gdy Neo i Trinity skaczą z dachu. Znów muszą uwierzyć, że mogą latać. Być, kim chcą. To jedyny moment, gdy czuć rzeczywiste napięcie, szczerze mówiąc, wywołuje to nadzieję, że para jednak zginie i w ten sposób zbuduje pomnik swojego mitu. Życzyć „Matriksowi” dobrze, znaczy życzyć mu, żeby wreszcie się skończył.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.