Każde z opowiadań Schweblin jest jak pokręcony koszmar senny, z którego trudno się dobudzić. Autorka testuje nasze granice, prowadzi nas w ciemne zaułki ludzkiego umysłu i nigdy nie daje oczywistego zakończenia.
Po lekturze „Nocy szpilek” Santiago Roncagliolo oraz „Krwi o świcie” Claudii Salazar Jiménez, powieści rozgrywających się w Peru, obu w przekładzie Tomasza Pindela (obie wydane przez ArtRage), poszłam za tropem tłumacza i tak trafiłam na zbiór opowiadań Samanty Schweblin „Ptaki”, wydany niedawno przez Pauzę.
Schweblin jest pisarką argentyńską, i choć urodzoną w Buenos Aires, fabuły jej opowiadań nie toczą się w jej rodzinnym mieście czy w ogóle żadnym określonym miejscu. W jednym z nich pojawiają się nazwy ulic, więc można wytropić metropolię, ale poza tym to, co przytrafia się bohaterom Schweblin, mogłoby przytrafić się wszędzie i nigdzie. Kto czytał wydane wcześniej w Polsce powieści autorki, wie zapewne, że po przeczytaniu jej opowiadań, może nie być im do śmiechu.
Opowiadań nie da się czytać ciurkiem, od deski do deski. Nie idzie tu o ich objętość, ale o dawkę wrażeń i emocji. Każde jest jak jakiś pokręcony koszmar senny, z którego trudno się dobudzić. Narracja i poziom zaangażowania, jaki nam serwuje Schweblin, przypomina mi opowiadania Katarzyny Szaulińskiej wydane w zbiorze „Czarna ręka, zsiadłe mleko” (Wydawnictwo Filtry). Obie pisarki wpuszczają nas w światy równoległe do rzeczywistego, ale takie, które mogłyby istnieć. Obie poruszają temat macierzyństwa, relacji kobiety ze swoim ciałem. Pamiętacie opowiadanie Szaulińskiej „Urodziłam księżyc”, w którym Marta rodzi księżyc, albo „Śreżoga”, w którym matka nie widzi swojego narodzonego dziecka? W niezwykłym opowiadaniu Schweblin „Pojemnik” narratorka cieszy się, że nosi w sobie Tereskę, ale gdy brzuch się powiększa, a ona nabiera nieumiarkowanego apetytu i popada w stany lękowe, nagle pragnie, by jej brzuch się zmniejszył; dzięki specjalnym ćwiczeniom oddechowym i zaleceniom pewnego doktora udaje jej się, Tereska kurczy się w niej do wielkości migdała, którego kobieta wypluwa do specjalnego pojemnika – na później, aż ona sama będzie gotowa.
Rodzicielstwo i dzieci to kolejny łączący obie pisarki temat. W tytułowym opowiadaniu „Ptaki” Schweblin serwuje nam „koszmarny sen”, w którym pewnego dnia trzynastoletnia dobrze ułożona córeczka okazuje się zjadać żywe małe ptaszki. Inaczej chudnie, blednie, traci energię, jednym słowem usycha. Ale czego nie robi się dla dziecka, najpierw matka codziennie podrzuca jej do pokoju ptaszka, a gdy już nie potrafi tego znieść, wzywa ojca, byłego męża, by zajął się ich Sarą. Tym razem to on jest narratorem. „Silvia [matka] wróciła z pudełkiem po butach. Trzymała je prosto, oburącz, jakby to było coś delikatnego. Podeszła do klatki, otworzyła ją, wyjęła z pudełka wróbla, bardzo drobnego, wielkości piłki golfowej, wsadziła go do klatki i zamknęła ją. Rzuciła pudełko na podłogę i kopnęła je na bok, wylądowało obok dziewięciu czy dziesięciu podobnych pudełek piętrzących się pod biurkiem. Wtedy Sara wstała, koński ogon błysnął, omiatając jej kark, i podeszła do klatki, po drodze podskakując parę razy, tak jak robią to dziewczynki z pięć lat od niej młodsze. Odwrócona do nas plecami otworzyła klatkę i wyjęła ptaka. Nie widziałem, co z nim zrobiła. Wróbel zapiszczał, ona przez moment się z nim szarpała, może próbował się wyrwać. Silvia zasłoniła sobie usta dłonią. Kiedy Sara odwróciła się w naszą stronę, ptaka nigdzie nie było, ale jej usta, nos, broda i ręce upaprane były krwią. Uśmiechnęła się, zawstydzona, jej wielkie usta wydęły się i rozwarły”. Ojciec, który nie jest w stanie pojąć, co stało się z jego małą, grzeczną córeczką, z czasem zaczyna racjonalizować sytuację: „Myślałem o tym, że skoro istnieją ludzie, którzy jedzą innych ludzi, to jedzenie ptaków żywcem wcale nie jest takie straszne. I jeszcze o tym, że ze zdrowotnego punktu widzenia jest to zdrowsze niż narkotyki, a społecznie rzecz biorąc – łatwiej to ukryć niż ciążę trzynastolatki”.
Z kolei w „Motylach” tatusiowie czekają na córki, aż wyjdą ze szkoły po lekcjach. Jeden wychwala swoją córkę drugiemu, a jednocześnie chwyta motyla i tak go mocno trzyma, że aż uszkadza, aż w końcu zabija. A co, gdyby to właśnie ukochana córeczka była tym Bogu ducha winnym motylkiem?
To tylko gra wstępna Schweblin, w „koszmarach sennych” przyśnimy jeszcze młode żony porzucane przez mężów na parkingu przy autostradzie, terapeutów wpadających w czarne dziury, kobiety, których pracą jest wyrywanie pęsetą włosków z nóg innej kobiety, zatrudnionej, by leżeć nieruchomo, mężczyznę, który zaczął tracić prędkość i wielu, wielu innych.
Trudno się nie wkręcić w narrację argentyńskiej pisarki, która prowadzi nas w ciemne zaułki ludzkiego umysłu i nigdy nie daje oczywistego zakończenia, wszystko u niej jest niedopowiedziane, zawieszone, to, w którą stronę akcja mogłaby się potoczyć, zależy od nas, czytelników. Autorka testuje nasze granice, już widzę, jak się mi przygląda z lekkim uśmiechem, czekając, w którą alejkę skręcę. Chce dojrzeć, gdzie tkwi moja ciemna strona. Czy łatwo ją wzbudzić. I to odróżnia ją od Szaulińskiej, której opowiadania potrafią przynieść ulgę. A nawet nadzieję. Czego u Schweblin próżno szukać. Argentynka zachęca za to do prowadzenia monologów, jej bohaterowie dużo mówią do innych czy siebie, żeby w efekcie tak mało powiedzieć. Schweblin każdym opowiadaniem każe nam pochylić się nad paskudnością naszego świata, nad przemocą wyrządzaną co chwilę – kobietom, dzieciom, zwierzętom, przyrodzie – nad próżnością ludzi i bezsensownością wielu zajęć, których często się podejmują, nawet zawodowo, nad czarnymi dziurami, w które wpadają z taką łatwością. Te tylko z pozoru surrealistyczne „złe sny” długo nie dają o sobie zapomnieć. Oj nie.
Samanta Schweblin, „Ptaki”, przekład z hiszpańskiego Tomasz Pindel, Wydawnictwo Pauza
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.