Zachwyciła filmem „Wieża. Jasny dzień”, wnosząc do polskiej kinematografii nowy ton, styl opowiadania. Czy to samo zrobi, reżyserując w teatrze? W swoim drugim spektaklu Jagoda Szelc bierze na cel mechanizmy propagandy, fake newsów, zastanawia się nad niemożnością powiedzenia prawdy. By opowiedzieć o aktualnej sytuacji, przywołuje autentyczną historię uwikłania oraz buntu związanego z nuklearnym atakiem na Hiroszimę.
W ciągu godzinnej rozmowy w kawiarni Nowego Teatru do naszego stolika przychodzi przywitać się chyba z pół tuzina teatralnych twórców, a jednak Jagoda Szelc cały czas podkreśla, że w świecie teatru jest tylko gościem, a jej naturalne środowisko to plan filmowy. W przygotowywanym właśnie spektaklu „Uśmiechnięty” miesza te dwa światy. Wprowadza na scenę kamerę, klaps, inscenizuje zdjęcia próbne do blockbustera. Kinową technikę green screenu (pozwalającą wstawić w tło dowolny obraz) ogrywa jako poręczną metaforę podmieniania i fałszowania prawdy, która nie jest już jedyna i niepodważalna. Staje się łatwo wymienialna jak dekoracja, dopasowana do aktualnych mód, celów, potrzeb korporacji i polityków. Czyż nie taki teatr oglądamy dziś na politycznej scenie wokół nas, kiedy brutalna napaść komunikowana jest jako operacja pokojowa, oprawca ogłasza się uciśnioną ofiarą, zaś ofiary nazywa prowokatorami? Gdy „obrońcy życia” odbierają kobietom prawo do dysponowania ich własnym życiem, zdrowiem, ciałem? Gdy politycy wiodących partii opowiadają o celach wyższych, obronie wartości, tradycji i naprawie świata, niszcząc kolejne przyczółki demokracji, środowisko naturalne i więzi międzyludzkie? Propaganda, deep fake, przechwycona narracja mają się dziś świetnie i uśmiechają się szeroko, z zadowoleniem i butą, niczym Siergiej Ławrow na konferencji rosyjskiego MSZ-etu. I tu wkracza Szelc, cała na czarno (na jadowicie zielonym tle green screenu). Żeby ściągnąć ją do teatru, potrzebny był temat.
„Kto przejmuje naszą narrację i kto ma do niej prawo?” – takie pytanie, jak mówi reżyserka, przychodzi do niej regularnie od paru lat. – Obserwuję niepokojące rzeczy, które dzieją się w przestrzeni publicznej. To, w jaki sposób wycina się określone tematy, jak nie można pewnych rzeczy powiedzieć, jak się wzajemnie szachujemy, by nie mówić wprost o tym, co się dzieje wokół nas. Dlatego zainteresował mnie temat tak zwanych sygnalistów. Tych, którzy decydują się przerwać milczenie, odsłonić brzydkie sekrety polityków, rządów, społeczności. Zbiegło się to z momentem, kiedy Julian Assange, założyciel WikiLeaks, został wyciągnięty z ambasady Ekwadoru i czekał na deportację, a następnie proces. Czyli ze spektakularnym przypadkiem dziennikarza, który miał prawo, a wręcz obowiązek publikować treści dotyczące nas wszystkich, a dostanie za to trzykrotny wyrok dożywocia i prawdopodobnie „samobójczo” umrze w więzieniu. Człowiek, który w tym momencie jest torturowany przez służbę więzienną.
Zaczęło się od bomby
Pomysł na to, jak opowiedzieć o tym wszystkim, pojawił się, kiedy na jakimś wyjeździe reżyserka sięgnęła po lekturę czytaną przez jej dramaturga Pawła Mościckiego. To wydana w 1963 roku książeczka „No more Hiroshima. Korespondencja lotnika znad Hiroszimy Claude’a Eatherly’ego z Güntherem Andersem”.
Eatherly był wojennym ochotnikiem z Teksasu, młodym chłopakiem, który brał udział w locie nad Hiroszimę jako pilot amerykańskich sił powietrznych, sprawdzający warunki pogodowe. To on przekazał sygnał od prezydenta Trumana: „Go Ahead”, po którym na japońskie miasto zrzucono bombę atomową. Jako jedyny z lotniczej ekipy biorącej udział w nuklearnym ataku uznał swoją winę za śmierć 200 tysięcy ludzi i nie chciał być uznany za bohatera. Miał wielkie wyrzuty sumienia, stopniowo przechodził na pozycje skrajnie pacyfistyczne i antyatomowe. Próbował dotrzeć ze swoimi poglądami do opinii publicznej, a nawet domagał się dla siebie jako zbrodniarza wojennego kary więzienia. Napadał na małe poczty i stacje benzynowe, żeby dostać jakiś wyrok. Najpierw go lekceważono, potem zamknięto w szpitalu psychiatrycznym.
– Najciekawsze jest to, że trafił do zakładu, bo uznano go za szalonego, ponieważ poczuł coś, co w takiej sytuacji powinniśmy czuć wszyscy – mówi Jagoda Szelc.
Uśmiechnięty chłopak wrogiem Ameryki
To wtedy Eatherly, nazywany „smiling boy”, stał się sumieniem albo wrogiem Ameryki – w zależności od punktu widzenia, nosicielem brzemienia jej wypartych grzechów. I wtedy też dowiedział się o nim Günther Anders, urodzony we Wrocławiu wybitny niemiecki filozof i pacyfista żydowskiego pochodzenia (w Polsce właściwie nieznany i nietłumaczony), pierwszy mąż słynnej myślicielki Hannah Arendt. W czasie wojny uciekł z Niemiec do Stanów, by w Hollywood zarabiać na życie między innymi czyszczeniem niemieckich mundurów wykorzystywanych w produkcjach filmowych. Ostatecznie osiadł w Wiedniu, zaangażował się w ruch przeciwko zbrojeniom atomowym i stworzył zbiór 10 przykazań ery nuklearnej. Anders, poruszony postawą zbuntowanego Amerykanina, zaczął pisać do niego długie listy, wydane potem jako „No more Hiroshima”.
– Tych mężczyzn dzieli wszystko – język, wiek, narodowość, klasa społeczna, ale łączy jedno: moralna uczciwość – mówi Jagoda. – Anders pisze do Eatherly’ego po angielsku dzięki swojej ówczesnej żonie i jest to jedna z najwspanialszych, najbardziej wzruszających korespondencji między dwoma mężczyznami. Dużo się teraz mówi o „sisterhood”, a to jest czyste „brotherhood”, nieoparte na toksycznej męskości, tylko na połączeniu ideą. O tej idei Anders pisze: „Nie potrafiliśmy zrobić rzeczy, które sobie wyobrażaliśmy, a po wybuchu bomby nad Hiroszimą żyjemy w czasach, w których nie umiemy sobie wyobrazić, co robimy”. Dwa lata temu uznaliśmy z moim zespołem, z którym pracuję przy filmach, a teraz w teatrze, że to jest doskonały tekst, by opowiedzieć, nie wprost, o naszych czasach. Nie przypuszczaliśmy, że kiedy będziemy wchodzić w próby, świat zagrożony konfliktem nuklearnym nie będzie już metaforą, ale twardą rzeczywistością. Wszystko wróciło.
Wierzę w zespół
Kiedy Szelc mówi „mój zespół”, ma na myśli grupę twórców i twórczyń, przyjaciół, z którymi wspólnie dojrzewają twórczo i realizują kolejne projekty. Niektórzy są z nią od początku filmowej drogi, inni dołączali na kolejnych etapach. Wśród nich są dramaturg Paweł Mościcki, operator Przemysław Brynkiewicz, który w spektaklu jest reżyserem światła i kręci liczne materiały wideo. Jak zawsze u Szelc scenografię robi Natalia Giza, a kostiumy Maja Skrzypek, z którą reżyserka zaczęła współpracę na planie „Jeśli będziesz długo siedział w ciszy, przyjdą do ciebie inne zwierzęta” (fenomenalna dystopijna etiuda z nowelowej „Erotiki 2022”) i potem wspólnie pracowały przy pierwszym teatralnym spektaklu Jagody dla Teatru Polskiego w Bydgoszczy – „Maszyna”. Przy pracy nad „Uśmiechniętym” pojawia się także nagrodzona ostatnio Paszportem „Polityki” kompozytorka Teoniki Rożynek, której niepokojącą muzykę można było usłyszeć w debiutanckiej „Wieży. Jasnym dniu” i w bydgoskiej inscenizacji.
– Pracujemy zespołowo, przyjaźnimy się – mówi reżyserka. – Zazwyczaj to ja wybieram temat, ale potem dyskutujemy, czy chcemy go razem podjąć, co nas teraz najbardziej porusza, o czym chcemy opowiadać.
Nieco inaczej jest z aktorami. Niektórzy powracają do Szelc, jak Anna Krotoska grająca w „Wieży. Jasnym dniu”, głośnym pełnometrażowym debiucie reżyserki, i teraz w „Uśmiechniętym”, do którego reżyserka zaprosiła też młodych aktorów, poznanych podczas pracy w szkole filmowej. Nie obsadza jednak tak zwanych nazwisk, jak często robią jej koledzy reżyserzy, chętnie i bez lęku nawiązuje współpracę z nieopatrzonymi, nieznanymi. Co komentuje: – Jest taka masa niewiarygodnie dobrych aktorów i aktorek w Polsce, którzy nie mają gdzie się pokazać, że ja po 13 latach w zawodzie czuję się wystarczająco mocna profesjonalnie i technicznie, by pracować z nowymi osobami. Poza tym uważam, że aktorzy i aktorki, którzy nie są rozpoznawalni, uwiarygadniają materiał filmowy, widz może się skoncentrować na historii, myśli i postawie artystycznej. Dlatego właśnie na przykład „Wieży. Jasnemu dniu” się wierzy. Większość producentów idzie po nazwiskach, zawsze tych samych. A ja wierzę, że widz tego nie potrzebuje, potrzebuje natomiast szczerości.
W co gra społeczeństwo?
Czytając na potrzeby spektaklu listy Andersa i Eatherly’ego, reżyserka zwróciła uwagę na ich warstwę filmową, którą zawarła w scenicznej opowieści. Anders radzi korespondencyjnemu przyjacielowi, żeby nie przyjmował propozycji zrobienia filmu o sobie, żeby najpierw napisał swoje wspomnienia – by język propagandy Hollywoodu nie wciągnął go w swoje tryby i nie wykorzystał, nie uczynił bohatera z kogoś, kto czuje się antybohaterem. Jak uważa Szelc, aktorzy są w podobnej sytuacji, bo jako bohaterowie filmowej opowieści muszą mówić treści, z którymi niekoniecznie się zgadzają, i mogą chcieć być w tym układzie sygnalistami. Dlatego spektakl „Uśmiechnięty” dzieje się na planie filmowym w trakcie zdjęć próbnych i opowiada między innymi o kimś, kto najpierw chce ten casting wygrać i dostać rolę, a potem wierzy tak bardzo w swoją postać, że chce przegrać i być prawdziwym.
– Myślę, że plan filmowy, który tak bardzo kocham i uważam za miejsce mojej szczęśliwości, może być też miejscem systemowej przemocy – mówi Jagoda. – W złych rękach jest to maszyna, która całkowicie przemiela treści i ludzi. Dla jednej sceny można chcieć kogoś złamać, a to ma dalekosiężne konsekwencje. Teraz więcej słyszymy o tym w kontekście polskiego teatru, rodzima kinematografia jeszcze czeka na swoje #MeToo.
Ponieważ „Uśmiechnięty” to opowieść o propagandzie, fake newsach, niemożności powiedzenia prawdy, twórcy zdecydowali się wykorzystać technikę green screen – „wkluczowywania”, jak nazywa to Szelc, bohatera w tło, które możne być całkowicie wymienialne, co sprzyja manipulacjom. Władzę nad sceną przejmuje toksyczna zieleń green screenu, w której zaklęte jest coś chorobliwego i niebezpiecznego, jak w propagandzie.
Życie na planie, plan na życie
– Zastanawialiśmy się, jak zrobić spektakl, który nie ma scenografii – opowiada Jagoda. – Ostatecznie scena udaje studyjny plan filmowy, o którym mawia się, że to jedno z najbrzydszych, najbardziej sztucznych miejsc. Ja kocham te kłębowiska kabli, lamp i monitorów. Tworzymy z tego „gruz” i jest on dla nas najwspanialszą instalacją świata. Jest taki moment, kiedy plan się już zwija, wokół samochodu wala się sprzęt filmowy składany do magazynowania i to jest moja poezja. Nie można tym przedmiotom przypisać nic pięknego, a jednocześnie one robią rzeczy najpiękniejsze.
Mało jednak brakowało, a nie byłoby reżyserki Szelc, bo po średniej szkole Jagoda poszła na Akademię Sztuk Pięknych, by studiować grafikę warsztatową. – Byłam beznadziejną graficzką – śmieje się dziś. – Wykańczało mnie to, że grafik musi cały czas mieć wokół siebie porządek, czyste ręce i poukładane narzędzia. Ja się do tego nie nadawałam, chciałam być z ludźmi!
Okazało się, że graficzką nie będzie, ale po latach wszystko, czego się od grafiki nauczyła – dyscypliny, czystości, planowania i procedur – bardzo przydało się jej w filmie. Na ASP zaprzyjaźniła się z Justyną Wasilewską (dziś aktorką), która trafiła tam, gdy nie zdała do filmówki. Przez nią Jagoda poznała dzisiejszą reżyserkę Aleksandrę Terpińską i aktora Romualda Krężela. – Justyna mi narobiła apetytu na film – mówi.
Za pierwszym razem jednak Jagoda nie dostała się do Łodzi i tak ją to wkurzyło, że postanowiła: w przyszłym roku zdam, po czym spektakularnie to rzucę! – Tym razem się udało, ale… nie byłam w stanie tego rzucić – uśmiecha się. – Wychowałam się w radiu, na planie filmowym byłam pierwszy raz tak naprawdę po egzaminie, ale szybko załapuje się tego bakcyla. Nadal uważam, że nie ma piękniejszego, mądrzejszego, bardziej poetyckiego medium niż film.
Między filmem a teatrem
Jak na twórczynię, która za swoją dziedzinę uważa film, Szelc ma zaskakująco bliskie relacje ze światem teatru. Więcej oglądała w życiu teatru niż polskiego kina i to wśród reżyserek teatralnych znajduje prawdziwe siostrzeństwo.
– Mam grupę przyjaciółek, które mnie wspierały przy moim pierwszym, bydgoskim spektaklu, i nadal służą radą. Weronika Szczawińska, Ania Smolar, Agnieszka Jakimiak, Gosia Wdowik, Marta Keil, Julia Holewińska – te kobiety dały mi bardzo wiele, bo dla mnie bycie w teatrze jest nadal trudnym, choć ciekawym doświadczeniem. Nie rozumiem na przykład, kiedy mówi się o powstawaniu spektaklu jako o procesie. To w filmie jest proces! Najpierw coś piszesz, potem próbujesz, później robisz zdjęcia i koncentrujesz się już tylko na wykonaniu założeń. Kolejna faza procesu to montaż, udźwiękawianie, tam jeszcze pewne rzeczy ulegają transformacji. A w teatrze masz osiem tygodni i wszystko jest naraz, na bardzo przyspieszonych obrotach i z bardzo trudnymi emocjami. Ogarnięcie tego chaosu jest wykańczające.
Filmy tak nie wykańczają, uważa. Na planie u Jagody jest spokojnie, wszystko dobrze zorganizowane, naumiane, jak mówi, wyćwiczone. Idzie gładko.
– Doceniam jednak to, jak doświadczenie teatralne może być karmiące dla tego filmowego. Uważam płodozmian za bardzo dobrą rzecz, dlatego na przykład uczę studentów i studentki. Sama wtedy się uczę. Do niedawna myślałam, że teatr to będzie dla mnie krótka przygoda, romans, skok w bok. W dalszym ciągu moje serce należy do filmu i zawsze tak będzie, ale po „Uśmiechniętym”… znów kroi mi się coś teatralnego.
Zanim więc po lockdownowej i wojennej zapaści rynku filmowego wróci do skończenia filmowych projektów, być może zrobi coś jeszcze dla teatru. Z kuzynką, pisarką Barbarą Klicką, mają już pewien pomysł.
„Uśmiechnięty”, reżyseria: Jagoda Szelc, Nowy Teatr w Warszawie, premiera: 9 czerwca 2022 roku
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.