
Marzenia z dzieciństwa się nie spełniają, prawdziwa miłość istnieje tylko w bajkach, w prawdziwym życiu trzeba iść na kompromisy. Romantyczny film „Lista marzeń” Netflixa z Sofią Carson obala mity na temat dorosłości, opowiadając o dziewczynie zmuszonej do realizowania planu z tytułowej listy marzeń, którą rozpisała jako nastolatka.
Tak jak Alex (Sofia Carson) z „Listy marzeń” jako nastolatka wypunktowałam, czego pragnę. Prawdziwej miłości, rodziny, pracy w „Vogue’u” (nie żartuję, marzyłam o tym od 12. roku życia). I jeszcze kilku bardziej trywialnych rzeczy, np. szafy pełnej ubrań od projektantów, albo tych naprawdę niemal niemożliwych do zrealizowania, np. przeprowadzki do Nowego Jorku. Nigdy o tej liście nie zapomniałam. Konsekwentnie realizowałam plany, choć rzadko wychodziłam poza strefę komfortu – może prawdziwe ryzyko nigdy nie leżało w mojej naturze?
„Lista marzeń” zmotywowała mnie do spełniania własnych marzeń. To najlepszy film Netflixa od dawna
Filmowa Alex zaimponowała mi odwagą – na jej bucket list znalazły się marzenia wielkie, jak pogodzenie się z ojcem, i całkiem małe, ale czasem trudne do spełnienia, np. nocowania pod namiotem w czasie pełni Księżyca. Adam Brooks nakręcił więcej niż komedię romantyczną – jednym filmem przeprowadził widzom coaching (nie chcę nadużywać słowa „terapia”, bo jednak ten proces wymaga o wiele więcej niż jednego seansu).
Alex poznajemy w najtrudniejszym momencie jej życia – umiera jej ukochana mama, Elizabeth (Connie Britton). Jej żonaci i dzieciaci starsi bracia otrzymują spadek, a ona tylko tajemniczą kopertę. Matka nagrała dla niej serię filmików, w których udziela jej życiowych lekcji. Ale Alex musi sama dojrzeć. A zrobić krok naprzód może tylko wówczas, gdy cofnie się w czasie. Mama czuła bowiem, że jej ukochana córka nie wykorzystała pełni swojego potencjału. Wiedzie średnie życie – z miłym, ale niezbyt zaangażowanym chłopakiem, pracując w rodzinnej firmie, unikając bólu i komplikacji. Mama każe jej się rzucić na głęboką wodę. Pod warunkiem że wypełni wszystkie punkty z listy marzeń, otrzyma spadek.

W tym zadaniu wspiera Alex Brad (Kyle Allen), młody prawnik, który pomagał Elizabeth w spisaniu testamentu. Z początku Alex wcale nie chce się otworzyć. W swojej średniości czuje się bezpiecznie – nic nie zyskuje, ale też nic nie traci. W miarę jednak, jak uczy się gry na pianinie, ponownie staje za nauczycielskim biurkiem, poznaje lepiej ojca, którego nigdy nie rozumiała, odkrywa siebie. A wraz z podróżą w przeszłość i w głąb, dowiaduje się też nowych rzeczy o matce, którą idealizowała. Ta droga ma ostatecznie doprowadzić ją do miłości – wiadomo, jak rozwiąże się trójkąt, a nawet czworokąt zarysowany w filmie. Samopoznanie okazuje się jednak kluczowe – sprawdza się stara prawda o tym, że by pokochać kogoś innego, trzeba najpierw pokochać siebie. A żeby pokochać siebie, trzeba otoczyć opieką tę dziecięcą wersję siebie. Takie spojrzenie wstecz z czułością pozwala na nowo zintegrować wszystkie części siebie. To właśnie robi Alex. A przy okazji oczywiście się zakochuje.
Po „Liście marzeń” uwierzyłam, że naprawdę warto pokochać… siebie. Ten film działa jak coaching
Reżyser filmu mówił w wywiadzie dla „Entertainment Weekly”, że po pierwszych projekcjach „Listy marzeń” podchodzili do niego widzowie, żeby podzielić się wrażeniami. A później opowiadali mu, że pod wpływem filmu rozstali się z partnerami. Mama, przyznając, że nie ma recepty na miłość, dała jednak Alex poszlaki. Prawdziwą miłość odnajduje się wtedy, gdy można twierdząco odpowiedzieć na cztery pytania. Czy mój partner jest dobry? Czy naprawdę chcę i mogę powiedzieć mu o sobie wszystko? Czy pomaga mi być najlepszą wersją siebie? Czy widzę z nim przyszłość, chciałabym założyć rodzinę, mógłby być ojcem moich dzieci? „Lista marzeń” w bezpretensjonalny sposób uczy, by nie poprzestawać na małym, ani nawet na średnim, które wydaje się całkiem okej. By zadowolić 12-letnią wersję siebie, trzeba sięgnąć gwiazd.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.