
Właśnie możemy go oglądać w kinach w debiutanckim filmie fabularnym Dominiki Montean-Pańków „Skrzyżowanie”. – Znalazłem siebie w nim, nie jego w sobie. To jest zasadnicza różnica – mówi Jan Englert o swoim bohaterze. Co skłoniło aktora do powrotu na wielki ekran?
W „Skrzyżowaniu” po wielu latach wraca pan na filmowy pierwszy plan. Tęsknił pan za tym?
Bardzo tęskniłem.
Podobno ten film był w pewnym sensie prezentem dla pana od żony, Beaty Ścibakówny?
Projekt przyniosła mi reżyserka Dominika Montean-Pańków i bardzo mi się spodobał. Był ujmująco skromny, nietypowy, bardziej przypominał kino z połowy lat 70. Ale byłem ostrożny. Wcześniej parę razy zdarzało mi się, że dostawałem ciekawy scenariusz, zgadzałem się, twórca zdobywał pieniądze na obsadę ze mną, a potem okazywało się, że jednak w nim nie gram. Dlatego dopóki nie dostanę kontraktu do ręki, to nie wierzę. No i tu na początku kontraktu nie było, bo nie było budżetu.
Aż tu pewnego dnia dzwoni do mnie pani Pańków i pyta: „Dalej pana interesuje ta rola?”, „No oczywiście. A ma pani pieniądze?”, „Mam”, „A skąd?”. Cisza. „Niech pan spyta żonę”. Moja żona wiedziała, że chętnie zagrałbym w filmie i że ten projekt bardzo przypadł mi do gustu. Zadała sobie więc trud chodzenia z tym scenariuszem w poszukiwaniu funduszy, a producent Jerzy Kapuściński i Studio Munka dali trampolinę, która umożliwiła dopięcie tego projektu.

Wspaniała sytuacja zniknęła jednak zaraz w cieniu poważnych kłopotów osobistych…
W chwili rozpoczęcia zdjęć miałem największe zawirowanie zdrowotne w moim życiu. Razem z operacją – to już po filmie. Na planie była przez trzy wieczory karetka. Jednak wiedziałem, że nie mogę przerwać zdjęć, bo nie mielibyśmy środków, żeby na ten plan wrócić. Zdjęcia kończyłem, nie mając świadomości, jak bardzo jestem chory. Ten film, poza wszystkimi artystycznymi walorami, zapamiętam z powodu opiekuńczości i szacunku, jakim mnie obdarzono. Nigdy tego wcześniej nie doświadczyłem. To było coś nadzwyczajnego.
Poza skromnością, intymnością, co takiego było w „Skrzyżowaniu”, że powiedział pan „tak”?
Na pewno była to pierwsza duża rola od dawna. A ponadto bardzo szybko się z tym bohaterem zaprzyjaźniłem. Znalazłem siebie w nim, nie jego w sobie. To jest zasadnicza różnica. W „Skrzyżowaniu” gram jelenia, przywódcę stada, który zrozumiał, że pora się schować w krzakach. Bardzo wiele rzeczy wynika z tego niby chowania się, ale okazjonalnego porykiwania, że jeszcze się jest. Ktoś żył intensywnie, a zmusza się go do schodzenia z mostka kapitańskiego – mnie to fascynuje. Bo to nie jest przegrana. Bardziej świadomość tego, że się stoi na dwóch rozjeżdżających się krach. Że jak się nauczę szpagatu, to dłużej będę żył. Już dawno się człowiek powinien utopić, a on się trzyma.
Ale nie za wszelką cenę.
Trzeba umieć zejść z kry i się nie utopić.
Jak pan sądzi, dlaczego przez tyle lat nie pojawiał się pan na pierwszym planie w kinie?
Nie chcę tu zbytnio analizować, ale myślę, że wpływ na ten stan rzeczy miało po części to, że [jako wieloletni dyrektor Teatru Narodowego – przyp. red.] jestem pracodawcą. Jak już ktoś wejdzie na podwórko pracodawcy, to nie jest twórcą – jest tym, co płaci pieniądze. W teatrze to czuje się bardzo wyraźnie: nie jest komfortowe [dla reszty zespołu – przyp. red.], żebym ja grał, skoro jestem jednocześnie ich dyrektorem. To jest dla mnie zrozumiałe. Sam bym nie chciał mieć w zespole pracodawcy, który mi patrzy na ręce.
Sporo grywałem w serialach, głównie epizody, takie jednodniowe, dwudniowe. Ale nie dostawałem takich ofert, jak w „Skrzyżowaniu”. Nie mam pretensji. Przecież sam lubię zrywać jabłka z drzewa, a nie podnosić stare, już lekko zarobaczone, leżące w trawie. Ale nic w tym leżeniu na ziemi nie ma strasznego, to nie boli.
Tych propozycji w ogóle nie było? Trudno w to uwierzyć…
Było kilka, ale któraś mi się nie podobała, inna wymagała kręcenia w śniegu, a ja nie lubię zimna. Ja sądzę, że jest jeszcze jedna rzecz. Jestem w takim wieku, że już powinienem grać dziadków, ale jeszcze się na dziadków nie nadaję. Na mężczyzn w wieku reprodukcyjnym też już nie.
Choć skoro o dziadkach mowa, to ostatnio miałem ciekawą sytuację, bo zagrałem dziadka własnej córki w serialu „Śleboda”. Na początku nie byłem pewny, czy Helena się w ogóle zgodzi ze mną zagrać. Ona jest bardzo ambitną osobą. Rozumiem ją, bo ja też.

Jakie to było uczucie spotkać się z córką przed kamerą?
Bardzo ciekawe psychologicznie. Dzięki jednej scenie, schowanym za postaciami, udało się uzyskać wszystko, co było niedopowiedziane. W te trzy minuty wszelkie wojenki, jakie toczyliśmy, się zakończyły. Obydwoje mieliśmy szansę, już jako dorośli ludzie, zrozumieć, że choć może myślimy inaczej, to bardzo podobnie czujemy. To nas łączy.
Dzieli was za to to, że Helena świetnie potrafi odnaleźć się na czerwonym dywanie, podczas gdy pan ma opinię fotografożercy.
Nie cierpię ścianek i nienawidzę pozować. Przed sesją, jeśli już ona się wydarza, nie proszę, żeby ktoś przyszedł mi ułożyć odstający włosek. Jestem znany z tego, że się nie charakteryzuję, nie używam żadnych szminek. Nie po to się pracuje całe życie na zmarszczki, na jakąś twarz, żeby to przed obiektywem chować.
Myślę, że może pan tak mówić, bo jest pan mężczyzną.
No tak. I ja nie mam pretensji do kobiet, jeśli czują inaczej. Ale denerwuje mnie, że w telewizji dziś wszyscy mają jedną cerę, jeden kolor. Wszystko pupy niemowlęcia. Jak masz krostkę, to panika. Ja wolę krostkę zostawić. Ale pewnie łatwo mi się tak wymądrzać, bo, nie ukrywajmy, przyroda jest dla mnie łaskawa.
Bo jak się jest Janem Englertem, w panteonie najprzystojniejszych polskich aktorów…
Sprawa przystojności jest bardzo subiektywna. Bardzo.
Ale pan jest w kanonie, zawsze pan był.
Ostatnio, przy okazji zamieszania wokół premiery „Hamleta” [12 kwietnia 2025 roku w Teatrze Narodowym – przyp. red.], odkopali moje zdjęcia sprzed 51 lat ze sceny, z czaszką. No, to było ciacho, mogę tak o sobie powiedzieć. Ale może najbardziej cenię w swoim życiu rolę Ryszarda III [spektakl Macieja Prusa miał premierę w 1993 roku w Teatrze Polskim – przyp. red.], bo kulał i był paskudny. To mi dopiero frajdę zrobiło. Wie pani, te warunki to jest podchwytliwa rzecz. Bo bywa, że kto ma warunki, ten ma kłopot.
Ja to często słyszę, kiedy robię wywiady z Amerykanami. Ci klasycznie przystojni narzekają, że padają ofiarą typecastingu. Że nikt od nich nie chce więcej, bo uważa się, że warunki wystarczą.
Dlatego, że siłą rzeczy one są naklejką, nalepką na czymś. Sięga się po nie jak po kosmetyk. Oczywiście, że ci, którym każe się biegać 17 razy wokół drzewa, bo nie mają warunków owczarka alzackiego, chcieliby mieć owczarka alzackiego warunki, żeby chociaż raz spróbować, jak to jest. Ale ciekawe jest to, co się dzieje, kiedy brak oczywistych warunków trzeba nadrabiać. Siłą rzeczy, jak masz metr pięćdziesiąt wzrostu, a chcesz być mężczyzną na dwa tapczany, to musisz znaleźć ekwiwalent nie w centymetrach. W sposobie bycia, funkcjonowania. Musisz być interesujący. Musisz bardzo dużo o sobie wiedzieć. Musisz być bardzo otwarty na to, z kim grasz, po co grasz. Ale nie tylko na scenie, w życiu też. Musisz siebie kreować. Musisz siebie wzmacniać.
Ja przegrywałem próbne zdjęcia z dwóch powodów. Myślę, że po pierwsze dlatego, że byłem taki „tapetowy” chłopiec. A po drugie dlatego, że mnie brali na chłopaczków, a ja bardzo wcześnie wydoroślałem i byłem stary mentalnie. Zawsze się coś nie zgadzało. Dopiero jak mi dano pierwszą rolę, gdzie mogłem być dowódcą, to się zaczęło składać.
Myślę, że to jest po części odpowiedź na pytanie „dlaczego nie gram?”. Bo się nie zgadza futerał z instrumentem. Trzeba się dokopać do tego, co w środku. Tylko komu się dziś chce.

Przez ostatnie 20 lat wśród najważniejszych tytułów w pana dorobku były też dwa filmy Wajdowskie, „Katyń” i „Tatarak”. To w „Kanale” Wajdy pan debiutował jako trzynastolatek.
Ale od „Kanału” Wajda nie złożył mi żadnej oferty poza epizodem w „Miłości dwudziestolatków”. Dopiero teraz, z jego niedawno wydanych „Notesów” [„Notesy 1942-2016. Wybór”, Universitas, 2024 – przyp. red.], okazuje się, że byłem przymierzany do „Ziemi obiecanej”. Raz próbowałem do „Smugi cienia”. Na zdjęciach próbnych trzeba było grać po angielsku. Moja angielszczyzna do dziś nie jest nadzwyczajna, a wtedy to była w ogóle „English for beginners”. Nie przeszedłem, rolę dostał Marek Kondrat. My z Wajdą spotkaliśmy się dopiero w „Katyniu”. Wie pani, dlaczego dał mi tę rolę? Powiedział: „pan jeszcze żyje, a pana kolegom wydaje się, że żyją”.
Teraz, promując „Skrzyżowanie”, w którym gra pan bohatera rozliczającego się z życiem w obliczu dramatu, bardzo dużo o tym pan mówi. Że nie chodzi tylko o to, żeby funkcjonować – ale żeby żyć, być aktywnie obecnym. Czegoś od życia jeszcze chcieć, a nie siedzieć przed telewizorem od rana do nocy jak „kanapowy ziemniak”…
I przede wszystkim się nie leczyć na wszystko. Wystarczy się dać wkręcić w bezustanne sprawdzanie, co mnie boli, co mi nie funkcjonuje. Bardzo wielu kolegów w moim wieku zaczyna dzień od zastanawiania się, co im danego dnia dolega. Wydawałoby się, że ludzie uwielbiają chodzić do lekarza, to ich największe hobby. Ja bardzo szanuję lekarzy i już jak pójdę, to ich słucham. Ale jeżeli mam jakiś plan, to umrzeć zdrowym.

Myśli pan, że po latach wykładania, prezesowania i dyrektorowania ma pan narzędzia, żeby zawsze dobrze rozumieć innych?
Nie ma uniwersalnych narzędzi. Nie jest tak, że coś sobie pani wypracowała jako dwudziestolatka i dalej korzysta ćwierć wieku później. Nie da się. Choćby pani chciała. Świat idzie w innym kierunku. Narzędzia się zmieniły w stu procentach, bo weszły komórki, internet i świat zaczął z nich korzystać. Internet wzbogacił nas, jeśli chodzi o możliwości, ale spłaszczył relacje między ludźmi. Zamordował abstrakcyjne myślenie. Humanizm umiera, a sztuczna inteligencja go zamorduje ostatecznie. W tym temacie jestem totalnym pesymistą. Algorytmy zwyciężą z każdym uczuciem.
Czytałem ostatnio wywiad z jednym ze współtwórców sztucznej inteligencji. Pięknie mówił o tym, co nas czeka, a na samym końcu skwitował, że cały kłopot tylko w tym, jakie znaleźć mechanizmy, żeby nasze osiągnięcia nie dostały się w złe ręce. Ależ się uśmiałem. Przecież wiadomo, że ze wszystkich rzeczy, które dają jakąkolwiek władzę czy przewagę, korzysta się głównie po to, żeby mieć z tego indywidualne profity. Niech mi nikt nie opowiada, że wymyślamy to dla ludzkości.
Mając na koncie tyle zasług, zdarza się panu mówić o sobie „artysta”?
Ja w moim życiu spotkałem może paru artystów. Wizytówki internetowe podpisane „artysta”/„artystka” najczęściej są używane przez amatorów. Ci, którzy czegoś się nauczyli, ale nie do końca są twórcami, piszą „artysta aktor”. Posiadający rzeczywiste umiejętności podpisują nazwisko zawodowym „aktor”. Tylko nielicznym wystarczy samo nazwisko.

Zaloguj się, aby zostawić komentarz.