Trzy wieku temu na terytorium dzisiejszego Beninu żyło wojownicze plemię kobiet, które broniło zachodnioafrykańskiego królestwa Dahomey przed najeźdźcami. Afrykańskie Amazonki wyznawały zasady równouprawnienia i siostrzeństwa w czasach, gdy jedynym zadaniem kobiet było pilnowanie domowego ogniska. „Królowa wojownik” w reżyserii Giny Prince-Bythewood to historia niezłomnej przywódczyni plemienia (w tej roli Viola Davis) i trenowanych przez nią młodych adeptek sztuki przetrwania. Reżyserka opowiada o współczesnym wymiarze starych legend, charyzmie Davis i o tym, że każda z nas jest superbohaterką.
Historia pokazana w „Królowej wojownik” ma kilkaset lat, a jednak ogląda się ją niemal jak kino współczesne. Z czego to wynika?
Uwielbiam epickie kino historyczne właśnie dlatego, że jest epickie i historyczne (śmiech). Za sprawą takich filmów odkrywamy zupełnie nieznane światy, opowieści z przeszłości, do których być może nie mielibyśmy inaczej dostępu. Główne wątki są rzeczywiście bardzo aktualne, podobnie jak moja inspiracja głównymi bohaterkami. Fakt, że realizujemy kino historyczne, wcale nie musi oznaczać – i mam nadzieję, że nie oznacza – że „Królowa wojownik” jest czymś w rodzaju obiektu muzealnego. Kiedy obserwuję Izogie, w którą wciela się Lashana Lynch, chcę, żeby ta dziewczyna była obecna w moim życiu! Albo Nawi, która desperacko pragnie być dostrzeżona i doceniona – od razu czuje się do niej sympatię i chce się ją przytulić. Nawet jeśli postaci te zaludniają przestrzeń świata z XIX wieku i już dawno nie istnieją, emocje, które przywodzą, są jak najbardziej prawdziwe i współczesne.
Grana przez Violę Davis wojowniczka Nanisca to bohaterka z krwi i kości, z intrygującą przeszłością, obdarzona zestawem bardzo ciekawych cech charakteru. Czy aktorka miała duży wpływ na ostateczny wizerunek swojej postaci?
Cóż, Viola po prostu jest Naniską i odwrotnie. Na samym początku mówiliśmy o niej jako o liderce i generale. W pewnym momencie prób Viola doznała jakby objawienia. Wstała i powiedziała, że przecież ma już 57 lat, nie będzie młodsza. Młodsza nie będzie też Nanisca, a jednak scenariusz w ogóle nie eksploruje kwestii wieku bohaterki ani wynikających z niego ograniczeń. Nanisca była starzejącą się wojowniczką, która nie mogła już biec tak szybko ani tak daleko jak w młodości, nie była też tak silna jak kiedyś. Owszem, jest superbohaterką tamtych czasów, ale też kobietą, którą gdzieś strzyka i gdzieś boli. Odnawiają się stare rany. W tym wizerunku, który przedstawia Viola, nie ma pychy ani próżności. Jest akceptacja upływającego czasu, ze wszystkimi tego konsekwencjami.
Kiedy myślimy o historycznym plemieniu wojowniczek, w pierwszej chwili na myśl przychodzą Amazonki – posągowe, smukłe, silne. Bohaterki „Królowej wojownik” zmieniają ten wizerunek. Nie są idealne.
Dla mnie i Violi od początku bardzo ważne było pokazanie wszystkich typów kobiecego ciała. Przecież każda z nas może zostać albo już jest wojowniczką, nie musi mieć metr osiemdziesiąt wzrostu i posągowej figury o idealnych proporcjach. U nas liczyła się osobista, wewnętrzna siła. Taką wiadomość chcemy też przekazać światu.
Czy te wojowniczki mają szansę zainspirować młode dziewczyny, które do tej pory wzorców szukały na Instagramie i TikToku?
Mam nadzieję. Główny przekaz, który chcemy puścić w świat, jest taki, że nasze bohaterki są kobietami z krwi i kości. Walczyły i ginęły za swój kraj, za zasady, którymi się kierowały, ale też wierzyły w siebie, propagowały ideę siostrzeństwa. Miało to dla nich głęboki sens. Angażując się w realizację „Królowej wojownik”, każda z nas oddała hołd kobiecie, którą podziwia.
Czy odtwórca roli króla, John Boyega, też dał się łatwo namówić na udział w tym siostrzeńskim, inspirującym projekcie?
Kiedy tylko przeczytałam pierwszy projekt scenariusza, od razu wiedziałam, że właśnie John ma w sobie to coś, co pozwoli mu znakomicie wcielić się w rolę młodego króla. To musiała być jednak od początku do końca doskonale napisana rola, bo zdawałam sobie sprawę, że John przyjmuje już teraz niemal wyłącznie role pierwszoplanowe. Z pewnymi obawami udałam się do niego, ale podskórnie czułam, że będzie chciał być częścią tej historii. No i oczywiście, że będzie chciał pracować z Violą. Nie jest tajemnicą, że gwiazdorski status zarówno Johna, jak i Violi przyczynił się do tego, że nasz film w ogóle powstał.
Jak wspominasz tę krótką obecność Johna na planie?
Przede wszystkim, podobnie jak Viola, był od samego początku bardzo otwarty i serdeczny. Urzekło mnie, że choć nie musiał, zjawił się na planie pierwszego dnia, żeby poznać ekipę i poczuć jej energię. Wspierał nas na każdym kroku. Oczywiście kiedy John wchodzi do jakiegokolwiek pomieszczenia, wszystkie oczy kierują się w jego stronę. Ma tę niezaprzeczalną charyzmę, styl, rodzaj „królewskości” charakterystyczny dla największych gwiazd i królów. Poza wszystkim jest też po prostu świetnym aktorem i człowiekiem.
John Boyega jest też aktywistą, który w ciągu ostatnich kilku lat, od występu w „Gwiezdnych wojnach”, nie miał lekko. Czy twoim zdaniem twórcy o określonym statusie, posiadający wielu wielbicieli powinni wypowiadać się publicznie na społecznie trudne czy kontrowersyjne tematy?
Niesamowicie imponuje mi, co John zrobił zaraz po śmierci George’a Floyda i Breonny Taylor. Razem z innymi protestował przeciwko brutalności policji, wygłaszał przemówienia, które szybko stawały się wiralami, bo niosły ważny przekaz i były wygłaszane z niebywałą pasją. John okazał się bardzo świadomy, obecny, nieobojętny na krzywdę i demonstrował to na każdym kroku. Szanuję, co zrobił i co robi, ale też wiem, ile go to kosztuje. Pamiętam doskonale, jak rozmawialiśmy o jego obawach związanych z potencjalnym wciągnięciem go na „czarną listę” aktorów, z którymi nikt nie chce współpracować ze względu właśnie na aktywizm czy przekonania polityczne. Pamiętam też, jak przeżywał krytykę pod swoim adresem związaną z jego kolorem skóry i wcieleniem się w Stormtroopera w „Gwiezdnych wojnach”. Zagorzali fani sagi przez wiele miesięcy pisali, że nie akceptują czarnoskórego Stormtroopera i już. A John zostawał z tymi przejawami nienawiści sam, nie dostawał takiego wsparcia, na jakie z pewnością zasługiwał. To też jedna z przyczyn, dla których uznałam, że musi zagrać w moim filmie.
Przy realizacji „Królowej wojownik” miałaś okazję współpracować z ekipą złożoną głównie z kobiet. Takie było twoje założenie od początku?
Jak najbardziej. W czasie trwania mojej kariery w branży filmowej miałam szczęście pracować z bardzo wieloma kobietami. Zwykle nasze CV są znacznie krótsze niż te mężczyzn, i to wcale nie dlatego, że jesteśmy mniej utalentowane, ale z powodu braku takiej samej liczby szans. Bardzo doceniam, że właściwie na każdym etapie pracy przez te wszystkie lata zawsze znalazła się jakaś cudowna kobieta, która wyciągała do mnie pomocną dłoń. Teraz to samo chcę robić dla innych. Dzisiaj o takich działaniach mówi się, że są poprawne politycznie, niektórzy mogą mieć już tego dosyć. Dla mnie polityka nie ma tu nic do rzeczy, chcę realizować świetne filmy i dobrać sobie do tego wspaniałych współpracowników, którzy czynią mnie i nasz wspólny projekt lepszymi. Dlatego potrzebuję mieć blisko siebie takie osoby jak Teri Shropshire, która montowała wszystkie moje filmy i potrafi zdziałać cuda, jak Sara Bennett, która doskonale panuje nad efektami specjalnymi i do tego jest jedną z niewielu kobiet na tym stanowisku. Jak Polly Morgan, która nakręciła ten film w sposób absolutnie oszałamiający i ekscytujący. To naprawdę wspaniałe móc rozejrzeć się wokół i zobaczyć kobiety, które z ożywieniem rozprawiają nad swoimi świetnymi pomysłami, kreatywnie rozwiązują problemy, mając jeszcze na głowie całe mnóstwo innych spraw.
Czasami, będąc samą w pokoju pełnym mężczyzn, trudno jest odnaleźć swój głos. W pokoju, w którym siedzimy razem z moimi dziewczynami, wszystkie jesteśmy przekonane, że każda ma prawo do posiadania własnych poglądów i może je bez strachu wyrazić. A ja jestem wtedy zawsze dla nich, by je wysłuchać. Interesujące jest też to, że siedząc wśród kobiet, w ogóle nie mamy do czynienia z częstym w innych grupach zjawiskiem mansplainingu. Nikt nie uznaje z góry, że możemy czegoś nie rozumieć albo nie znać się na czymś, i nie próbuje nam tego czegoś uzmysławiać, biorąc oczywiście pod uwagę wyłącznie męski punkt widzenia.
Jak trudno było znaleźć własny głos w branży, kiedy zaczynałaś?
To doprawdy niebywałe, że w dalszym ciągu w branży filmowej jest tak mało kobiet, mimo że przecież talent nie ma płci i nie powinno to mieć żadnego znaczenia. Dla mnie to zupełnie niepojęte. Kiedy zaczynałam, miałam to niesamowite szczęście, że mogłam spoglądać w kierunku Kathryn Bigelow, którą traktowałam jak idolkę, mentorkę i bohaterkę. Podobnie mam z Kasi Lemons. Kiedy w 1997 roku debiutowała „Magią Batistów”, byłam zdumiona, bo wtedy po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, że dziewczyny też mogą robić świetne gatunkowe kino wysokobudżetowe w gwiazdorskiej obsadzie. To było dla mnie objawienie. Kiedy wreszcie miałam okazję spotkać osobiście Kathryn i Kasi, obie okazały się dla mnie niesamowitym wsparciem. To było na chwilę przed moim pełnometrażowym debiutem – „Miłością i koszykówką”, a między nami wytworzyła się niebywała energia. Dlatego staram się też tę energię podawać dalej, wspierać dziewczyny w branży, jeśli tylko mogę. Myślę, że każda z nas potrzebuje trochę mentoringu, podania pomocnej dłoni w odpowiednim momencie.
Praca w każdej branży, a szczególnie w tych z przewagą mężczyzn, jest bardzo trudna. Kiedy pracowałam nad „Miłością i koszykówką” w 2000 roku, siedziałam w reżyserskim krześle, ale zawsze znalazł się ktoś, kto podchodził do mojego producenta faceta i z nim rozmawiał zamiast ze mną. Na samym początku bardzo mnie to frustrowało. Nie wiedziałam, co robię źle i jak to zmienić. Potem zdałam sobie sprawę, że to nie jest mój problem, tylko ich, a ja sobie świetnie radzę. I radziłam sobie. Minęło 20 lat od mojego debiutu, a sytuacja zmieniła się tylko nieznacznie. Seksizm nadal ma się świetnie, a prawa kobiet są atakowane z każdej strony, nie tylko w Ameryce, nie tylko w branży filmowej. Dlatego tak ważne jest dla mnie, że „Królowa wojownik” będzie miała premierę właśnie w takim czasie. Mam nadzieję, że może teraz ktoś obejrzy ten film i poczuje się zmotywowany i zainspirowany do działania.
Opowiedziałaś o wpływie Kathryn Bigelow i Kasi Lemons na ciebie i twoje podejście do zawodu, a czy na planie „Królowej wojownik” miałaś też wrażenie, że odtwarzająca tytułową rolę Viola Davis jest kimś w rodzaju mentorki dla tych młodych aktorek i aktorów?
Jak najbardziej. Viola jest wspaniała. Może brzmi to pretensjonalnie, ale wiedz, że nigdy nie przesadzam z komplementami. Viola uosabia wielkość, a przebywanie z nią w jednym miejscu, na jednym planie było bardzo inspirujące. Nigdy się nie wywyższa, nie traktuje innych z góry. Dla młodego aktora to musi być naprawdę wyjątkowe móc z nią pracować, uczyć się od niej. Viola natychmiast skraca dystans i sprawia, że każdy czuje się swobodnie. Dzięki takiemu nastawieniu cały plan ma zupełnie inną energię.
Podczas realizacji „Królowej wojownik” zdecydowałaś, że aktorki będą pochodziły z różnych części świata, nie ograniczałaś się do Stanów, jak to zwykle bywa w Hollywood. Postawiłaś na różnorodność. Opłaciło się?
To było absolutnie intencjonalne. Nieustannie się dziwię, że nawet w dzisiejszych czasach stykamy się z licznymi pytaniami o pochodzenie w kontekście przynależności do konkretnej diaspory. I to w dzisiejszej Ameryce, kraju, w którym każdy jest skądś. Swoimi decyzjami w zakresie wprowadzenia zasady różnorodności chciałam podkreślić, że wszyscy teoretycznie pochodzimy z jednego miejsca – z Ameryki – a jednocześnie jesteśmy zewsząd. W „Królowej wojownik” my, czarne kobiety, opowiadamy historie naszych przodków. Ale to nie jest tylko kwestia kobiet. My nie mówimy tylko do kobiet i to może być niektórym trudno zrozumieć. Sama mam męża i dwóch synów i bardzo bym chciała, żeby oni też obejrzeli ten film i powiedzieli, że są nim zainspirowani. To tak fascynująca historia, że może spokojnie nieść takie przesłanie. Dla każdego.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.