Tu olejek, tam kamyczek. Kąpiel z bąbelkami i lampka czerwonego wina. Bezkarne oglądanie trzech sezonów „Seksu w wielkim mieście” jeden po drugim. Maseczka, masaż, święty spokój. Czy właśnie na tym polega self-care? Tak, ale nie tylko. Rozpieszczanie się i czerpanie z tego przyjemności to tylko jeden z aspektów. Żeby w pełni o siebie zadbać, trzeba sięgnąć po praktyki trudniejsze i niemożliwe do złapania w macki instagramowego filtra.
Ponad 38 mln. Tyle zdjęć ukaże się naszym oczom po kliknięciu w hasztag #selfcare. Jedno pokazuje bezglutenowe (lecz niczym nieustępujące smakiem zwykłemu) ciastko. Kolejne to plansza z motywacyjnym cytatem. Jeszcze inne – poradnik prawidłowej pielęgnacji. Czy posty te, ograniczając pojęcie „self-care” do kilku związanych z ciałem aspektów, nadużywają go? Nie, ale nie wykorzystują jego potencjału i przez to wprowadzają w błąd.
Czym zatem jest self-care? Pojęciem wydmuszką, którą zagarnęli marketingowcy starający się przekonać nas, że nowa maseczka, peeling i świeczka będą lekarstwem na wszystkie bolączki i trudy codzienności? Oznaką egocentryzmu, snobizmu i megalomanii? Usprawiedliwieniem dla lenistwa? Nie, choć producenci i specjaliści od marketingu mają swoje za uszami. Self-care to, najprościej rzecz ujmując, troszczenie się o siebie dokładnie w taki sam sposób, w jaki troszczymy się o innych.
W latach 80. Audre Lorde pisała, że „dbanie o siebie nie jest pobłażaniem, a samoobroną i aktem politycznej wojny”. W tym samym czasie pod kątem filozoficznym pojęcie troski o siebie (fr. le souci de soi) analizował Michel Foucault. W trzecim tomie „Historii seksualności” jako jego genezę podaje myśl starożytnej filozofii greckiej i rzymskiej. Uosabia je ze sztuką życia, stosunkiem do siebie, innych i świata, a także z samoświadomością. I niech ta ostatnia stanie się punktem wyjścia do stworzenia zdrowej relacji z samym sobą. Bo właśnie na tym polega self-care.
Spójrzmy na to w ten sposób. Co kilka dni dzwonimy do rodziców, by dowiedzieć się, jak się czują. Gdy widzimy przemęczoną pracą i nadmiarem obowiązków przyjaciółkę, namawiamy ją, by choć na chwilę zwolniła i nabrała dystansu. Ustawiamy do pionu, gdy słyszymy, jak krytykuje swoje ciało. I gdy odmawia sobie przyjemności. A co z nami? Czy reagujemy, gdy zmęczenie coraz bardziej wpływa na nasze samopoczucie i efektywność? Czy potrafimy powiedzieć „nie”? Czy potrafimy zrezygnować ze znajomości, nawet jeśli czujemy, że się w niej dusimy albo że negatywnie wpływa na nasze poczucie własnej wartości? Troska o siebie to piekielnie trudna praca. Wymaga wysiłku, systematyczności i samozaparcia. I nie ma na nią jednej łatwej recepty. Bo dla każdego oznaczać będzie coś innego.
Podstawowa zasada? Relację z samym sobą traktujemy równie poważnie jak relację z innymi. Nie jest niedoścignionym luksusem, czymś, co czyni nas słabymi czy za co musimy przepraszać. Jest sztuką wsłuchania się we własne potrzeby, oznaką uczucia, jakim darzymy nasze ciało i umysł, a gdy trzeba, także wybaczaniem. Jesteśmy dla siebie zdecydowanie za surowi. A ta kategoryczność sprawia, że stajemy się mniej odporni na krytykę płynącą z ust innych.
W self-care nie chodzi więc tylko o gorące kąpiele, manikiur i wdychanie relaksujących oparów aromatycznej świecy, choć są one istotnym elementem odświętnych (a jeśli ktoś woli, nawet codziennych) rytuałów. Najlepiej podejść do tego holistycznie – dbać równie mocno o ciało, co o umysł i ducha. I nie patrzeć na innych! Troska o siebie skutecznie wymyka się wszelkim definicjom, bo w dużej mierze opiera się na intuicji. Dla jednych jej przejawem będą weganizm i joga na łonie natury. Inni spokój odnajdą w codziennej afirmacji, świadomym oddychaniu i medytacji. Dla pozostałych kamieniem milowym będzie asertywność. Nauczymy się mówić „nie”, nie utożsamiajmy wrażliwości ze słabością, pozwólmy sobie w spokoju przetrwać gorszy czas. Może być tylko lepiej.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.