Te przedziwne ssaki, nazywane na zmianę krowami morskimi albo syrenami, są spokrewnione ze słoniami. W tajskich wodach żyje zaledwie 250 diugoni. Szacuje się, że ich liczba zmniejsza się co roku o pięć procent, bo zaczyna brakować im jedzenia. Dorosłe zwierzę je około 25 kilogramów trawy morskiej dziennie, a przez zanieczyszczenie oceanów nawozami, ściekami i detergentami trawa umiera.
Znaleziono ją w kwietniu na płyciźnie, na południu Tajlandii. Do pyska wsadzała obydwie płetwy i ssała je, próbując ukoić głód. Nie potrafiła jeść trawy morskiej. Ciągle jeszcze powinna pić mleko matki. Szaroróżowa kula sadła miała nie więcej niż cztery miesiące.
Tajscy ratownicy odholowali małą bliżej żerowiska innych diugoni. Myśleli, że zguba odnajdzie rodzinę. Te przedziwne ssaki, spokrewnione z manatami i słoniami, nazywane na zmianę krowami morskimi (z racji tego, że dziennie potrafią zjeść nawet 25 kilogramów zostery morskiej) albo syrenami (z daleka ich kształt rzeczywiście mógł pobudzać wyobraźnię marynarzy), żyją w rodzinach nuklearnych, zupełnie jak my. Samiec i większa od niego samica dobierają się w parę na całe życie. Pierwsze dziecko diugonica rodzi, dopiero kiedy skończy dziesięć lat. Ciąża trwa rok, a opieka nad maluchem – przynajmniej półtora. Na początku są nierozłączne. Jak tylko małe się urodzi, matka wypływa z nim na powierzchnię – pierwszy oddech biorą razem. Póki zajmuje się maluchem, często pływa na grzbiecie, trzymając go na brzuchu. Przytula go do siebie szarymi płetwami.
Ale akurat ta mała diugonica uparcie wracała do kajaków, którymi płynęli jej ratownicy. Ocierała się o plastikowy kadłub – tak jak ocierałaby się o matkę. Szybko zrozumieli, że to sierota. I że to oni będą musieli ją karmić.
Zajęło się nią dziesięciu weterynarzy i 40 wolontariuszy. Nazwali ją Marium, Panią Morza. W tajskich wodach żyje zaledwie 250 diugoni – dlatego cały naród śledził losy Marium. Najpierw trzeba było wymyślić, jak karmić prawie 30-kilogramowe dziecko. Weterynarze próbowali sztucznych sutków w kształcie krowich i kozich. Nic nie działało. W końcu wzięli gumową rękawiczkę, wypchali ją gazą, w jednym palcu wycięli otwór i przez rurkę od kroplówki karmili małą mlekiem dla niemowląt. Uczyli ją też, jak jeść morską trawę. Wypływali w jej stronę 15 razy dziennie. A ona już czekała na ich kajak (który, z racji koloru, zaczęli nazywać Pomarańczową Matką). Kiedy stawali w wodzie, ocierała się o ich nogi i brzuchy, a kiedy skończyła jeść – odpoczywała w ramionach wolontariuszy. Tak samo jak jedzenia potrzebowała dotyku i przytulania. Media obiegły zdjęcia Marium wtulającej się w zanurzonych po pas wolontariuszy. Tajowie pokochali tego szaroróżowego bobasa, a wydział zarządzania morskimi i przybrzeżnymi zasobami zamontował kamerę, przez którą naród mógł 24 godziny na dobę oglądać, jak sobie radzi tajska maskotka.
Jej nieporadność rozbawiała Tajów. Nie potrafiła poradzić sobie z prądami, często podczas odpływu lądowała na plaży – wolontariusze musieli co chwilę wnosić ją do wody. Obijała się o Pomarańczową Matkę, plątała się między nogami pomagających jej ludzi. W wywiadzie dla „Guardiana” Nantarika Chansue z Uniwersytetu Chulalongkorna mówiła, że Marium jest bardzo przywiązana – i do ludzi, i do kajaków. Weterynarze martwili się, żeby nie przypłaciła tego życiem, podpływając zbyt blisko łodzi motorowej. Ale nie to zabiło Marium.
Jej zachowanie było nietypowe. Żyjące w wodach przybrzeżnych Oceanu Indyjskiego i wzdłuż wybrzeża Australii diugonie są bardzo nieśmiałe. Kiedyś nurkowałam na Andamanach, które słyną z tego, że mieszka tam parę diugońskich rodzin. Przez tydzień wypatrywałam ich pod wodą – i nic. Płoszą się, gdy tylko zobaczą człowieka (moi przyjaciele mieli więcej szczęścia, udało im się zobaczyć cień uciekającego diugonia). Powolne i wielkie – dorastające do trzech metrów, ważące prawie pół tony – są łatwym celem dla człowieka. W Kambodży polowano na nie dla ich kości i tłuszczu – ich sadła używano jako lekarstwa na reumatyzm. W Oceanii „łzy” zbierające się w oczach diugonia, kiedy wypłynie na powierzchnię (to oleisty płyn, który chroni oczy przed słoną wodą), uważano za amulet. Kiedy populacja diugoni drastycznie zmalała, wpisano je na listę gatunków narażonych na wyginięcie.
Już raz doprowadziliśmy do wyginięcia ssaków z tej rodziny – syreny morskiej, odkrytej przez Europejczyków w 1741 roku w Arktyce. Było to olbrzymie zwierzę – dorastające do dziewięciu metrów długości i ważące dziesięć ton – niewiele mniejsze od wieloryba. Miało tak grubą warstwę tłuszczu, że nie mogło się w pełni zanurzyć. Opisywał je przyrodnik Georg Wilhelm Steller, który po rozbiciu się statku badawczego spędził rok na wyspie Beringa. Pisał, że mięso syren jest smaczne niczym wołowina. I że łatwo je złowić, bo są powolne, ale trudno przebić ich grubą skórę i zabić. Rozbitkowie holowali zwierzę na brzeg, czekali na odpływ i dopiero gdy odsłoniła je woda – szlachtowali. Zdarzało się, że łódź holującą syrenę atakowała jej rodzina. A samce płynęły za rannymi samicami aż do samego brzegu.
Po udanym powrocie Stellera do cywilizacji wieść o wielkich i smacznych syrenach szybko się rozniosła. Były źródłem tłuszczu, kości, mięsa, skóry na buty i pasy. Wykorzystywano nawet mleko samicy – można z niego było robić masło. Wybicie całej populacji syren morskich zajęło Europejczykom 27 lat.
27 lat.
Tym razem próbujemy zagrożone zwierzęta chronić. Ale, choć zaprzestano polowań, diugonie i tak giną. Szacuje się, że ich liczba zmniejsza się co roku o pięć procent. Czemu? Bo zaczyna brakować im jedzenia. Dorosłe zwierzę je dziennie około 25 kilogramów trawy morskiej – rośliny bardzo czułej na zmiany pogody i zanieczyszczenia. A przecież zanieczyszczamy oceany pestycydami, nawozami, ściekami, detergentami – więc trawa umiera. Brudna woda zmniejsza też dopływ światła – to kolejny powód zmniejszania się ilości trawy. Niszczymy ją podczas odwiertów i połowów trałowcami. Czasem wystarczy nawet wir utworzony przez turbinę motorówki, żeby zniszczyć całe pole przybrzeżnej rośliny. Tak samo działają huragany i cyklony, których w ostatnich latach – z powodu ocieplania się globu – jest coraz więcej i mają coraz większą siłę.
Ale to nie brak jedzenia zabił Marium.
Cały naród jej kibicował. Tajowie na specjalny fundusz wpłacili tyle pieniędzy, że starczyłoby na rok opieki nad młodą diugonicą. Wszyscy mieli nadzieję, że kiedy skończy 18 miesięcy, odpłynie na głębsze wody i założy własną rodzinę. Nadzieja skończyła się w ostatnią sobotę. Już kilka dni wcześniej Marium była zestresowana, nie chciała jeść. Na jej ciele weterynarze zobaczyli siniaki, najprawdopodobniej zaatakował ją inny diugoń.
Ale atak również nie był powodem śmierci Marium, która zmarła w sobotę nad ranem.
Kiedy zrobiono autopsję, w jej żołądku znaleziono plastik. Nieduże fragmenty zatkały przewód pokarmowy zwierzęcia. Poraniły miękkie ściany jelit. Wdała się infekcja.
Marium, uratowana przez ludzi, zginęła również przez nas.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.