Osadzony blisko pół wieku temu w pustynnych plenerach Kolumbii film Cristiny Gallego i Cira Guerry opowiada historię na miarę „Ojca chrzestnego”. Na ekranie kryminał miesza się jednak z rytuałem.
„Nie chcę już śnić” – mówi młoda piękna dziewczyna. „Sny to dowód na istnienie duszy. Nie bój się ich” – odpowiada jej babka. Dla Zaidy (Natalia Reyes) to marne pocieszenie. Odkąd poślubiła Rapayeta (José Acosta), jej sny stają się coraz bardziej niepokojące. Owszem, małżonkowie mają bardziej komfortowe życie niż w rodzinnej wiosce kobiety pochodzącej z plemiona Wayuu (to żyjąca blisko tradycji rdzenna ludność z regionu Guajira na północnym wschodzie kraju). Ale dobrobyt nie jest w stanie uciszyć narastającego niepokoju, napięcia i strachu. Mężczyzna ma żyłkę kombinatora. Gdy zwietrzy interes, porzuca handel kawą, by nielegalnie sprzedawać marihuanę Amerykanom.
Początkowo to prosty pomysł na nieco niebezpieczny, ale opłacalny biznes. Z parunastu kilogramów robi się hurt, a z przestępstwa w białych rękawiczkach – rozbój z bronią w ręku. Z czasem kolejne konflikty i napięcia towarzyszące coraz większym dilom doprowadzą do tragedii. Bardzo blisko ze sobą związana rodzina stanie na skraju rozpadu. Przewrotne jest to, że motorem tej przemiany jest nie kto inny, a matka Zaidy, Úrsula (Carmiña Martínez), dumna i nieco protekcjonalna orędowniczka tradycji. Chcąc odstraszyć starającego się o rękę jej córki absztyfikanta, ustanowiła wygórowane wykupne. Zajmujący się przemytem kawy i alkoholu przyszły pan młody, by móc sobie pozwolić na związek z wybranką, zmienił branżę. Tak z drobnego rzezimieszka awansował na narkotykowego bossa.
Festiwalowy faworyt podzielony został na rozdziały zwane pieśniami. Z czasem ich wydźwięk staje się coraz bardziej pesymistyczny. Tytułowe „wędrowne ptaki” przywodzą na myśl rozmaitych skrzydlatych gości, którzy w najmniej spodziewanych momentach odwiedzają bohaterów. Matka Zaidy, poważana seniorka rodu i strażniczka amuletu, potrafi z gatunku zwierzęcia wywróżyć przyszłość. Wie, który oznacza groźbę, a który błogosławieństwo. Życie Wayuu regulowane jest przez zespół zasad i wierzeń. Z różną intensywnością buntują się przeciwko temu przedstawiciele młodego pokolenia. Bardzo ważną rolę, oprócz wymiaru transcendentalnego, odgrywa tu pojęcie honoru rodziny. Tradycja stoi ponad wszystkim i wszystkimi, za nią się zabija i ginie. Podniebnymi wędrowcami są też oczywiście samoloty, w swoich pękatych brzuchach szmuglujące narkotyki dla Amerykanów zza północnej granicy.
Dość zwyczajny pomysł fabularny przekształca się w absolutnie wyjątkowy obraz dzięki środowisku, w jakim zostaje osadzony. Świetnie uszyty gatunkowy kostium na zaskakującym, nieco mistycznym tle prezentuje się świeżo i nowocześnie. Spodziewany tok akcji, którego nauczyły widza obejrzane kryminały, zostaje zaburzony coraz to nowymi zakłóceniami, które uzasadnia tradycja. Z formalnego punktu widzenia to abstrakcyjne przecinki, z psychologicznego ‒ kolejne furtki do hermetycznego świata Wayuu. Rdzenna ludność nie została w filmie wykorzystana jako gadżet. Traktuje się ją z szacunkiem i uwagą. W drobnych rytuałach, które konstytuują rzeczywistość, twórcy ze wzruszeniem odnajdują ślady już nieistniejącego kompletnego świata. Gallego i Guerra pokazują ukochane przez kino starcie tradycji i nowoczesności, ale w nowatorski sposób. Nikt nie jest pokazany stereotypowo, każdy – sprawiedliwie.
„Ptaki…” testują cierpliwość widza, bardzo powoli budując i rozwijając akcję. Film nie ulega emocjom, nie idzie na skróty. Niosą go kontemplacyjne zdjęcia Davida Gallega. Poetyckie i skupione dopasowują dynamikę do energii danej sceny, nigdy nie siląc się na efekciarstwo. W warstwie dźwiękowej Leonarda Heibluma nie ma nic oczywistego. Brzmią tam cisza, piasek, wiatr, świerszcze. To dźwiękowe rejony, w które miejskie ucho na co dzień się nie zapuszcza. Na początku dostosowanie się do tej audialnej pustyni wydaje się niemożliwe. Z czasem z coraz większą przyjemnością poruszamy się po świecie, gdzie najwyraźniejszym dźwiękiem jest brzęczenie silnika jedynego w promieniu kilkunastu kilometrów samochodu.
Trudno było mi się skupić na tym filmie. I wstyd, gdy zrozumiałam dlaczego. „Ptaki…” już w pierwszych sekundach proszą widza o uważność, co w dobie smartfonowych przypomnień i multitaskingu jest bardzo trudne. Ale możliwe i potrzebne. To jedna z tych inwestycji w życie offline, która się opłaca. Nie artystowska wydmuszka, nie wtórna kopia „Narcosa”, tylko całkiem wyjątkowa hybryda, która z obu światów bierze to, co najlepsze.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.