Mniej więcej w tym samym czasie, w którym przeobrażeniom ulegały okolice katowickiego rynku, Tomasz Konior i jego zespół zajęci byli pracami nad nową siedzibą Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia. W dniu jej otwarcia, 1 października 2014 roku, architekt powiedział do telewizyjnej kamery, nie kryjąc wzruszenia: „Jestem szczęśliwy”.
Można sobie wyobrazić, że w samochodzie siedzi trzech starszych mężczyzn. Nie wyglądają groźnie, raczej poczciwie. Nadal jednak sporo mogą. Można sobie wyobrazić, że jadą w milczeniu, ulicą Warszawską, potem skręcają w Damrota, przejeżdżają pod torami kolejowym i jadą dalej prosto na południe, aż do Powstańców. Tam skręcają w prawo. Nie spieszą się, są raczej ostrożni. Miasto o tej porze jest zakorkowane, więc brawura i tak na nic się zda. Są już zresztą na brawurę za starzy. Z Francuskiej skręcają w Jagiellońską, potem w Plebiscytową. Ktoś, kto nie zna miasta mógłby odnieść wrażenie, że się zgubili, ktoś podejrzliwy, że kluczą. Można sobie wyobrazić, że gdy mijają Archikatedrę Chrystusa Króla jeden z mężczyzn wyciąga telefon i dzwoni. – Wasza Ekscelencjo, jesteśmy już prawie na miejscu.
Auto objeżdża ogrody kurialne, skręca w Wita Stwosza i zatrzymuje się naprzeciwko wejścia do seminarium duchownego. Można założyć, tak będzie bardziej malowniczo, że jest jesień, chłód na dworze. W perspektywie ulicy pojawia się postać mężczyzny w czarnym płaszczu, spod kołnierza błyska biel koloratki. Podchodzi do samochodu i wsiada z przodu, na wyraźnie pozostawionym dla niego miejscu.
– No to pokażcie mi panowie w czym rzecz – mówi być może, a samochód rusza. Wracają na północ, korków jest już mniej, mogą przyspieszyć. Tunelem pod torami, potem dalej, aż do Korfantego. Mijają Spodek i wysmukły wieżowiec DOKP. Potem znów zaczynają kluczyć. Być może tylko jeden z nich wie, dokąd dokładnie jadą, być może ksiądz w plątaninie ulic traci orientację w przestrzeni. Dość powiedzieć, że zatrzymują się w miejscu, z którego jak na dłoni widać dobrze całe śródmieście Katowic. Wysiadają z samochodu. Przez chwilę patrzą na miasto pożerane przez zmierzch. W końcu jeden z mężczyzn mówi: – Jeśli koncepcja urbanistyczna Tomasza Koniora wejdzie w życie, Wasza Ekscelencjo, to nie będzie stąd ani już znikąd widać kopuły katedry. Pozostali dwaj kiwają głowami. – Tylko te jego budynki – dodaje jeden z nich.
W architektonicznych kręgach Katowic krąży kilka wersji anegdoty o wycieczce krajoznawczej, jaką mieli zorganizować starszej daty architekci dla jednego z wysokich rangą i ważnych na Śląsku dostojników kościelnych. Opowiadam ją Tomaszowi Koniorowi. Uśmiecha się dyplomatycznie. – A to nie była najgorsza rzecz, jaką o mnie mówili.
W połowie lat dziewięćdziesiątych Tomasz Konior, świeżo upieczony i bardzo obiecujący absolwent architektury na Politechnice Krakowskiej znalazł się w Brazylii. Po tygodniu włóczęgi po Rio de Janeiro postanowił odwiedzić miejsce, które było obowiązkowym dla każdego architekta punktem wycieczki do tego kraju – modernistyczną stolicę, Brasílię.
„Musimy mieć marzenia, nawet jeśli nigdy nie miałyby się one spełnić” – mawiał Oscar Niemeyer, jeden z twórców tego miasta. Decyzja o jego budowie zapadła w 1955 roku, rozpoczęto ją rok później, a już w 1960 roku zainaugurowano jej otwarcie. Brasílię wybudowano od zera, w samym sercu puszczy, na planie przypominającym z góry kondora lub samolot. W jego głowie znalazła się dzielnica rządowa, w skrzydłach budynki mieszkalne, w korpusie – obiekty użyteczności publicznej. Ogon zaś zanurza się w wodach sztucznego jeziora Paranoá. Całe miasto miało być szczytowym osiągnięciem epoki modernizmu, największą miejską utopią na świecie i najwierniejszą realizacją Karty Ateńskiej; metropolią oferującą swoim mieszkańcom możliwość życia w przyszłości.
A zatem jedno z największych marzeń Oscara Niemeyera, sen o białym mieście, wybudowanym od zera i niewinnym, bo wolnym od grzechów przeszłości spełniło się.
„Niestety” – myślał młody Tomasz Konior w autobusie jadącym czteropasmową trasą szybkiego ruchu, wiodącą z lotniska do serca miasta. Po obu stronach drogi ciągnęły się identyczne osiedla mieszkalnych bloków, a odchodzące w ich stronę drogi były oznaczone drogowskazami zaopatrzonymi jedynie w numery. Jakby cała przestrzeń podporządkowana tu była nie słowom, a cyfrom. Gdy z tego autobusu wysiadł, wiedział, że miejsca, w którym się znalazł nie może nazwać centrum. Rozrzucone swobodnie futurystyczne budynki przedzielone szerokimi jezdniami, wielkie połacie trawy, nic, co przypominałoby miasto.
Wychowany w Żywcu, a zakochany w Krakowie Konior niczego takiego wcześniej nie widział i właśnie sobie uświadamiał, że nie chciał widzieć. To nie było miasto, a jedynie jego bezduszna, betonowa makieta, która wyszła spod ręki szaleńca. Stojąc tam, w tej wyprażonej tropikalnym słońcem nieludzkiej przestrzeni zrozumiał, że znalazł się w przyszłości, która go przeraża. A potem złapał autobus jadący w przeciwną stronę i jeszcze tego samego wieczora siedział w samolocie lecącym z powrotem do Rio. Do Polski wrócił z głęboko ugruntowanym przekonaniem, że modernizm i jego największe dzieło – Brasília to ślepa uliczka cywilizacji, z której należy się wycofać, póki jeszcze nie jest za późno.
I że niektóre marzenia nigdy nie powinny się spełniać.
Niecałą dekadę później Tomasz Konior wygrał konkurs architektoniczny na rozbudowę akademii muzycznej w Katowicach. Jeszcze pracując nad tym projektem, a później nad jego realizacją, często bywał w tym mieście, później zresztą w nim osiadł. Spacerując po północnej części śródmieścia, tej zabudowanej przez modernistów w czasach PRL, odkrywał w sobie emocje, które pierwszy raz tak intensywnie poczuł podczas swojej ucieczki z Brasílii. Stojąc pod Superjednostką, Konior nie mógł opędzić się od myśli, że to budynek, który jest doskonałą odwrotnością tego, czego oczekujemy od miasta. Na dole, tam, gdzie powinno być życie, sklepy, kawiarnie, restauracje i usługi, w Superjednostce hula wiatr. A u góry, w kompletnie przeskalowanej i zapierającej dech w piersiach perspektywie, upchani są ludzie. Żaden z nich, w odczuciu Koniora, nie ma choćby cienia szansy poczuć się osobno i wyjątkowo.
Dlatego gdy w 2006 roku władze Katowic ogłosiły konkurs na przebudowę śródmieścia, Tomasz Konior postanowił w nim wystartować. Wierzy, że wygrał, bo zaproponował powrót do tradycyjnego miasta, takiego z centralnym placem, rzeką i ulicą, na której tętni życie. To nowe śródmieście miało jednak stanąć na gruzach starego, modernistycznego. Architekt zaplanował ponownie zwęzić i obstawić budynkami Aleję Korfantego. Późnomodernistyczna przeszłość tej części miasta została przekreślona jedną decyzją. Tak jak wcześniej Konior odmówił statystowania na wielkiej makiecie Oskara Niemeyera, tak teraz chciał uchronić przed podobnym losem mieszkańców Katowic.
Nie wszystkim się to spodobało. Wśród najbardziej zagorzałych krytyków tej koncepcji byli architekci, którzy w socmodernistycznej przebudowie miasta brali udział. Henryk Buszko, jeden z najbardziej znanych architektów tamtego okresu tłumaczył, że rynek z Aleją Korfantego muszą zostać wielkim prospektem, takim jak Václavské Námesti w Pradze czy Champs Elyssée w Paryżu. Uważał, że takie rozwiązanie dodaje miastu splendoru.
„Warto byłoby zapytać mieszkańców, czy naprawdę chcą mieć ten wielki prospekt, gdzie jak staniesz na jednym z jego końców, nie dostrzeżesz twarzy człowieka na jego drugim końcu, czy chcą mieć kawałek normalnego, miejskiego placu, na którym spotkamy się na kawie” – odpowiadał Konior.
Ostatecznie plan koordynacyjny dla tej części Katowic pozostał głównie na papierze. W 2008 roku do Koniora zwrócił się jednak ówczesny prezydent miasta, Piotr Uszok, proponując mu objęcie stanowiska pełnomocnika do spraw przebudowy śródmieścia.
– Nie czułem poparcia środowiska, nie byłem tak silny, jak być może pan prezydent sobie wyobrażał. Odmówiłem.
Wielka Przemiana była jednak marzeniem, które i tak miało się ziścić. Z planem czy bez. Z Koniorem lub bez niego. Roboty ruszyły kilka lat później. Wymieniono nawierzchnie, przebudowano układ komunikacyjny, w południowej części rynkowego placu powstał Plac Kwiatowy. Torowiska zostały efektownie podświetlone albo obsiane trawą. W miejscu, w którym pod ziemią płynie Rawa, stworzono coś na kształt sztucznej rzeki – płynie znikąd donikąd, w betonowym korycie obstawiona palmami przywiezionymi w donicach z gliwickiej palmiarni. Obok betonowe leżaki i trochę ławek. Jest też skromnie wyposażony plac zabaw, są nowe wiaty przystankowe, a obok pionowe ściany bez żadnej konkretnej funkcji obrośnięte zielenią. One zebrały chyba najwięcej krytyki. W internetowej dyskusji okrzyknięto te ściany portyko-pergolami, więc władze miasta szybko wycofały się z ich budowy. Do dziś ostała się jedna. I mimo że Tomasz Konior nie miał z tym wszystkim już nic wspólnego, to do dziś zdarza się, że musi się z tej przemiany tłumaczyć.
– Tak jest choćby z tą nieszczęsną toaletą – mówi zniecierpliwiony. – W mojej koncepcji tam była po prostu czwarta pierzeja zamykająca rynek od północy. Pierzeja! – podkreśla z naciskiem. – A postawiono niski, szklany pawilonik o żadnej urodzie, który przez wiele miesięcy był tylko publiczną toaletą.
Podobne artykułySpringer: Wielka PrzemianaFilip Springer Mniej więcej w tym samym czasie, w którym przeobrażeniom ulegały okolice katowickiego rynku, Tomasz Konior i jego zespół zajęci byli pracami nad nową siedzibą i salą koncertową Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia. W dniu jej otwarcia, 1 października 2014 roku, architekt powiedział do telewizyjnej kamery, nie kryjąc wzruszenia: „Jestem szczęśliwy”.
Ale co z labiryntem, który umieścił w sąsiedztwie swojego najgłośniejszego, jak do tej pory, budynku?
– Tak, to pewna uszczypliwość. Taki żart z mojej strony. Po wszystkim, co się zadziało wokół tej mojej koncepcji śródmieścia, chciałem pokazać, jak bardzo się pogubiliśmy w myśleniu o mieście. Mnie tu prawie za ten zamach na modernizm ukamieniowano. A wystarczyło wyjść z siedziby Stowarzyszenia Architektów Polskich i przejść kilka kroków, żeby zrozumieć, że to, co tam w PRL-u powstało, nie zadziałało, bo nie miało prawa zadziałać. Mieliśmy w Katowicach doskonały wzorzec miasta, ten z międzywojnia, który odtworzyłem w labiryncie. Mogliśmy się o niego oprzeć, planując dalszy rozwój. Nie skorzystaliśmy z tej szansy. Ale też nie było żadnej alternatywnej wizji.
*
Cykl reporterski o Wielkiej Przemianie: W swojej krótkiej historii Katowice zmieniały oblicze wiele razy. Słowo „nowoczesność” odmieniano tu przez wszystkie przypadki. W ostatnim dwudziestoleciu Katowice zmierzyły się z niemal wszystkimi problemami, z jakimi borykają się inne polskie miasta. Jednak nigdzie indziej nie występowały one jednocześnie i w takim natężeniu. By je rozwiązać, wpompowano w katowickie centrum setki milionów złotych. W ten sposób największe miasto Śląska stało się polem miejskiego eksperymentu na niespotykaną skalę. Przez ostatni rok Filip Springer przyglądał się jego efektom. W swoim serialu reporterskim analizuje przemianę Katowic przeprowadzoną przy pomocy architektonicznych ikon. I szuka odpowiedzi na pytanie, czym jest miejska nowoczesność w polskim wydaniu.
W następnym odcinku: Płynąca przez śródmieście Katowic Rawa trwa w zapomnieniu i zaniedbaniu. Ponad dekadę temu władze Katowic wpompowały w rewitalizację jej brzegów dwadzieścia milionów złotych. Były to pieniądze całkowicie utopione w jej śmierdzących odmętach.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.