Olia Hercules w ciągu tygodnia z pisarki kulinarnej, felietonistki i szefowej kuchni przeobraziła się w aktywistkę. Współinicjatorka akcji #CookForUkraine od początku wojny w Ukrainie pomaga swoim rodakom. Urodziła się w Kachowce, gdzie wciąż przebywają jej rodzice. Obecnie z mężem Joem oraz synkami Sashą i Wilfredem mieszka w Wielkiej Brytanii.
Dziękuję, że zgodziłaś się na rozmowę w takim momencie…
Mam nadzieję, że ten wywiad odbije się echem w Polsce. Polacy robią bardzo dużo dla Ukrainy i dla jej mieszkańców. Ale wydaje mi się, że wciąż trzeba się dzielić ludzkimi historiami. Nie pozwolę, by temat Ukrainy trafił na ostatnie miejsce wiadomości.
W Ukrainie wciąż są twoi rodzice.
Tak, w Kachowce w obwodzie chersońskim. Przez dobę nie miałam z nimi kontaktu, bo rosyjska armia stara się zniszczyć łączność, ale dzisiaj udało mi się z nimi porozmawiać. Ich miasto znajduje się pod rosyjską okupacją, ale są cali i zdrowi. Mój brat, który mieszka we Lwowie, pojechał do Kijowa. Będzie walczyć.
To wszystko wydaje się surrealistyczne. Czuję się, jakbym była w filmie albo w grze komputerowej. Może to sposób organizmu na to, by sobie poradzić z sytuacją, by nieco się do niej zdystansować, by być w ogóle w stanie funkcjonować.
Jak dowiedziałaś się o wybuchu wojny?
Pamiętam ten dzień jak przez mgłę. Od kilku dni coś wisiało w powietrzu, a po poniedziałkowym wystąpieniu Putina zaczęłam pilnie śledzić wiadomości. I wtedy, w czwartek, o trzeciej nad ranem londyńskiego czasu, zobaczyłam wystąpienie na żywo, w którym powiedział, że rozpoczyna się atak na Ukrainę.
Byłam w łóżku, obok mnie mój młodszy synek Wilfred. Gdy zobaczyłam to wystąpienie, zerwałam się, dałam Wilfreda mojemu mężowi, Joemu, i zbiegłam na dół, płacząc i krzycząc, że zaczyna się wojna. Natychmiast weszłam na Twittera, którego właściwie nigdy wcześniej nie używałam, by zobaczyć, co się dzieje. Znajomy wysłał mi link do relacji z Kijowa. Na moich oczach rozpętało się piekło – na nagraniach ludzi było widać spadające bomby, eksplozje. Nie wiem, jak opisać to, co wtedy poczułam. To było coś przerażającego.
Natychmiast zaczęłam pisać do rodziców i brata. Mama słyszała wybuchy po drugiej stronie rzeki. Niewiele pamiętam z pierwszych dwóch dni, nie zmrużyłam oka nawet na minutę.
Potem zadzwonił do mnie brat, że dołącza do sił obrony terytorialnej. Kilka dni wcześniej zajmował się startupem – serwisem kurierskim bazującym na ekologicznych rowerach. Jest pacyfistą, nigdy nie był w armii, a chyba najagresywniejszą rzeczą, jaką zrobił w życiu, była rozgrywka paintballa.
Do armii wstępują też dentyści, aktorzy, nauczyciele, nawet gwiazdy popu. Bo są nas miliony i nie ma możliwości, że się poddamy.
Kilka godzin później brat zadzwonił do mnie, żeby powiedzieć, że dostał karabin i nic więcej – żadnych ubrań, kamizelek kuloodpornych, zestawów medycznych. Był poruszony, ale w jego głosie nie było paniki, raczej ponaglenie. Niewiele się zastanawiając, chwyciłam za telefon i zamieściłam na swoim profilu na Instagramie wideo, prosząc owsparcie walczących w Ukrainie w potrzebny sprzęt.
Zaczęłaś zbierać pieniądze?
Na moje konto zaczęły wpływać wpłaty, więc zadzwoniłam do księgowego, co robić, bo czułam, że zaraz mogą być z tego kłopoty. A on mi tylko odpowiedział: „Olia, zrobiłaś, co musiałaś zrobić. Potem wszystkim się zajmiemy. W dwa dni na moim koncie Paypal uzbieraliśmy 130 tysięcy funtów, uwierzysz? Ludzie wysłali nam 130 tysięcy funtów. Bo po prostu są wspaniali. Skala pomocy okazała się niesamowita. Nigdy bym się tego nie spodziewała. Liczyłam, że może uda nam się zebrać pięć tysięcy funtów na kilka hełmów.
PayPal aż zablokował dostęp do konta, uznając, że to coś podejrzanego. Byłam tym przytłoczona. Potrzebowałam pomocy. Wtedy pojawili się wspaniali ludzie: Sophie Haywood, dziennikarka „Guardiana”, która na co dzień robi wywiady z gwiazdami, zaczęła ogarniać napływające maile i wiadomości. Alex, której córeczka chodzi z moim starszym synem, Sashą, do tej samej klasy, stała się moją prawą ręką. Dołączyła do nas też Ukrainka Slava, która czuła się zupełnie bezsilna wobec tego, że jej bliscy są ciągle w Ukrainie. Współpracujemy z prawnikami, z organizacjami charytatywnymi, by lepiej koordynować nasze działania.
Co dalej?
W tydzień z autorki książek kulinarnych i szefowej kuchni przeobraziłam się w aktywistkę. Nie przestanę, dopóki Ukraina nie będzie wolna. Gdy to wszystko się skończy, będzie masa pracy przy odbudowie tego, co zniszczone.
Na czym polega twój nowy projekt, „Jedzenie, które nas czyni”?
To wirtualna szkoła gotowania, w której skupimy się na kuchni ukraińskiej, ale też będziemy robić wycieczki, np. do Gruzji.
„Jedzenie, które nas czyni” – podoba mi się ta nazwa. A jakie jedzenie ciebie definiuje?
Pewnego dnia kroiłam jabłko dla Sashy i podkradłam mu jeden kawałeczek. Włożyłam jabłko do ust i poczułam cebulę. I się uśmiechnęłam. Choć na pozór brzmi to mało smacznie, u mnie budzi to ciepłe uczucia, bo przypomina te chwile, gdy mama kroiła mi jabłko, ale w pośpiechu zapomniała przetrzeć nóż po krojeniu cebuli. Zaczęłam takich wspomnień szukać. Tak zrodził się pomysł książki o jedzeniu, które nas tworzy.
I tak, jest rozdział o kuchni ukraińskiej, „Kapusta i ziemniaki”. Czytelnicy „Mamuszki” [debiutancka książka Olii Hercules – przyp. red.] wiedzą, że moja rodzima kuchnia to o wiele więcej, ale w tym przypadku wychwalam właśnie ziemniaki i kapustę. Przy każdym przepisie piszę, kto był dla niego inspiracją. Przypominam o momentach, które łączą nas z tym, skąd pochodzimy.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.