
Zakończenie trzeciego sezonu „Białego Lotosu” przypomina tragedię antyczną, a jednocześnie czerpie garściami z duchowości Wschodu. Szokujący finał zaskoczy nawet najwierniejszych fanów serialu Mike’a White’a. Jaki los spotkał każdego z bohaterów? Kto zginął? Kto odnalazł siebie? Kto wyjechał z Tajlandii szczęśliwszy?
Tekst zdradza fabułę zakończenia trzeciego sezonu „Białego Lotosu”.
Gdy Saxon (Patrick Schwarzenegger) odprowadził Chelsea (Aimee Lou Wood) wzrokiem, gdy ta biegła na powitanie powracającego z Bangkoku Ricka (Walton Goggins), wiedziałam już, jaki los spotka kochanków. Później ona wypowiedziała jeszcze sentencję, którą Mike White wykorzystał w nazwie finałowego odcinka trzeciego sezonu „Białego Lotosu”. Amor fati oznacza dosłownie „miłość do losu”, a w przenośni – akceptację tego, co przynosi nam życie. Łacińskiej maksymie blisko do zen. Sezon zapowiadany jako ukłon w stronę duchowości Wschodu w ostatniej odsłonie przynosi nam więc buddyjską lekcję przeplecioną z tragedią antyczną. Chelsea, która od początku wydawała się najbliższa oświeceniu, została ze swoim ukochanym połączona już na zawsze.
Ale zacznijmy od początku. Bohaterów powitaliśmy jak zawsze o poranku. Piper i Lochlan obudzili się w świątyni buddyjskiej, gdzie mnisi od świtu oddawali się pracy i rytuałom. Mistrz tłumaczył zebranym, jak osiągnąć harmonię. Zrozumienie, że na podstawowe pytania egzystencjalne nie znajdziemy odpowiedzi, pozwala odnaleźć spokój. Mniejsze i większe epifanie przeżył każdy z bohaterów. Timothy Ratliff zrozumiał, że jego rodzina nie nadaje się do skromnego życia. Saxon pojął, że nie da się funkcjonować wyłącznie na powierzchni. Piper, wręcz przeciwne, przekonała się, że ta błyszcząca powierzchnia jednak jej – współczesnej księżniczce – odpowiada (ucieszona decyzją córki o powrocie do domu Victoria wytłumaczyła jej, że bogacze mają „zobowiązanie” wobec tych mniej uprzywilejowanych, by żyć pełnią życia). Lochlan uświadomił sobie, że najwyższy czas na emancypację od rodziny narcyzów.
W usta Laurie (Carrie Coon) wyznającej – mimo wszystko – miłość swoim przyjaciółkom, Mike White włożył swój morał. Ta trzecia w toksycznym kobiecym trójkącie wyznała, że jej dotychczasowe poszukiwania nie przynosiły rezultatu. Nie odnalazła sensu ani w Bogu, ani w miłości, ani w pracy. Znaczący okazał się czas – to z Kate (Leslie Bibb) i Jaclyn (Michelle Monaghan) u boku przeżyła swoje życie. I to się liczy. Innych bożków poza tym, co jest blisko, co jest prawdziwe, co jest transformujące, tak naprawdę nie potrzeba.
Zwycięsko z opresji – mniej lub bardziej – wyszli Belinda (Natasha Rothwell) i jej syn, Greg i Chloe, Mook i Gaitok. Po wyjeździe turystów z kolejnego turnusu życie na wyspie wróci jakoś do normy. Rick – ten, który nie potrafił zapomnieć o przeszłości, a potem zaakceptować prawdy – musiał zginąć. Jego plan musiał się wypełnić tak, jak to sobie postanowił. Ofiarą jego determinacji albo determinizmu jego losu padła ona, która uważała, że połączyła ich kosmiczna energia. Fantazja czy fatalizm? Amor fati zakłada przyzwolenie na to, by działo się i to, co dobre, i to, co złe. Ostatecznie maksyma staje się rewersem carpe diem. Ci, którzy żyją naprawdę świadomie, znają wagę każdej chwili, a ci, którzy wciąż uciekają – do Tajlandii, z Tajlandii, od miłości, do miłości, od bogactwa, do bogactwa – nigdy nawet nie zbliżą się do rozwiązania tej wielkiej zagadki życia.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.