Polka w Londynie pracuje jako archeolożka w British Museum, a w Paryżu jako modelka. Te dwa światy niewiele łączy? Cóż, Terry Madenholm lubi hardcore, wycisk i wyzwanie.
Wysoka szatynka czeka już na mnie w holu Teatru Nowego. Poznaję ją ze zdjęć – gładka buzia promieniejąca wewnętrznym blaskiem aż się prosi o to, żeby reklamować kosmetyki. Ta dziewczyna ma w sobie jednak o wiele więcej niż tylko urodę. Terry Madenholm częściej niż na wybiegach przebywa bowiem wśród zbiorów sztuki staroegipskiej w British Museum.
Miała się nazywać Julia albo Wiktoria, ale mama zagrała va banque, zmieniła dokumenty i samowolnie zarejestrowała córkę jako Terry. – Cieszę się, bo nie wyobrażam sobie siebie jako Wiktorii. To by było zdecydowanie za poważne – śmieje się 28-latka. Pierwsze sześć lat życia spędziła w Szwecji, kolejne aż do studiów w Warszawie, ale chodziła tu do liceum francuskiego, więc ominęły ją trudności związane z nieoczywistym imieniem w typowo polskiej rzeczywistości szkolnej. – Do polskiej szkoły poszłam dopiero w ostatniej klasie liceum – tłumaczy. I chociaż więcej czasu spędziła już za granicą niż w kraju, a po polsku rozmawia głównie z rodzicami, nie słychać tego w jej polszczyźnie. Gdy ją komplementuję, w głosie Terry słychać żachnięcie: – Przecież jestem Polką!
Gdy nadrobiła licealne różnice programowe, nie zdecydowała się zgłębiać rodzimej kultury na studiach w Polsce. Wybrała najpierw archeologię w Londynie, potem specjalizację ze sztuki prekolumbijskiej w Paryżu i magisterkę ze sztuki klasycznej. Na co dzień też nie ma wielu okazji do pielęgnowania mowy ojczystej, bo mieszka w stolicy Wielkiej Brytanii i porusza się między tamtejszą pracą – jest archeolożką zatrudnioną obecnie przy projekcie post-excavation, czyli powydobywczej analizie materiału badawczego, w British Museum – a zleceniami modelingowymi w Paryżu. Właśnie chyba to rozdwojenie sprawia, że ani jedno, ani drugie zajęcie Terry nie nuży.
Miłośniczka wycisku
Archeologią zainteresował ją nauczyciel już w podstawówce, na dobre wciągnęły programy dokumentalne o dawnych wielkich kulturach. I choć Terry cały czas podkreśla, że to ciężka praca – nie do końca tak przygodowa i romantyczna, jak mogłoby się wydawać wielbicielom Indiany Jonesa – to jednak nie zamieniłaby jej na nic innego. – Archeologia na żywo wymaga dużej wytrwałości, nie tylko fizycznej, lecz także mentalnej, bo bywa ciężko. Zmagasz się cały czas z samą sobą, przekraczasz swoje granice – mówi Terry. To, co dla niektórych może być na dłuższą metę trudne – przebywanie z dala od domu, w warunkach dość bazowego komfortu – dla niej jest w sam raz. Jak sama mówi, uwielbia „dostawać wycisk”.
W takich kategoriach można chyba postrzegać jej wyjazd do Ekwadoru z francusko-ekwadorską produkcją telewizyjną, która jest teraz na etapie postprodukcji. – To był kompletny hardcore – śmieje się Terry. – Wyjechałam z ekipą na półtora miesiąca jako główny archeolog, w samej dżungli spędziliśmy dwa tygodnie. Na początku byliśmy w Andach, a ja nie przepadam za wspinaczką. Do dzisiaj dziwię się, jak wdrapałam się na te prawie cztery tysiące metrów – wspomina. Skąpa wegetacja tylko podkreślała surowe piękno gór, w których niewiele wcześniej zginął inny archeolog. Spadł w przepaść. – Ja też o mało nie podzieliłam jego losu! – wyznaje Terry. Wydawałoby się, że z ulgą powinna przywitać zamianę krajobrazu na bujną tropikalną dżunglę. Tam jednak czyhały inne niedogodności: insekty, błoto, a przede wszystkim wilgoć, która przenikała wszystko do cna. – Zanim wyruszyliśmy, przebywaliśmy w hacjendzie, gdzie jeździliśmy konno – wyjaśnia Terry. – Nie byłam do tego dobrze przygotowana, jeździłam w zwykłej sukience i trampkach, w amerykańskim siodle i dość mocno obtarłam sobie nogę na wysokości łydki. Potem w wilgotnej dżungli rana cały czas mi się otwierała, ubrania nie schły, a mężczyźni, którzy stanowili przeważającą większość ekipy, przyglądali się badawczo mnie i drugiej obecnej na wyprawie kobiecie, czy na pewno sobie radzimy – opowiada Terry, którą to tylko dodatkowo motywowało. – Gdy już w końcu wychodziliśmy z tego „raju”, ale wciąż byliśmy o jakąś godzinę drogi od cywilizacji, nagle strasznie zachciało mi się siku – wspomina. – Wokół nikogo, bo cała ekipa szła spory kawałek przede mną, a ja uwięziona w niewygodnym kombinezonie roboczym – mówi modelka. Miała wizję, że albo straci na zmagania z rozbieraniem się kilkanaście minut, albo załatwi sprawę bez zatrzymywania. – Wybrałam tę drugą opcję – opowiada ze śmiechem. – I tak się zakończyła moja wyprawa do Ekwadoru.
Madenholm przypomina jednak, że większa część pracy archeologa odbywa się za biurkiem i ma znacznie mniej dramatyczny przebieg. Być może dlatego większość kolegów Terry ze studiów nie pracuje w zawodzie. Ona sama na co dzień analizuje artefakty sztuki staroegipskiej, którą British Museum zgromadziło po wykopaliskach w Sudanie, a jednocześnie zbiera fundusze na duży projekt poświęcony ukochanej sztuce prekolumbijskiej. – Nie chcę jeszcze o tym mówić, ale niezwykle ekscytuje mnie wizja wcielenia go w życie – zapowiada. Jej zdaniem kluczowe cechy w tym zawodzie to wytrwałość i cierpliwość. Notabene, przydają się też w karierze modelki, którą szczęśliwie zawsze udawało jej się łączyć ze studiami. – Rzadko ruszałam się z Paryża, bo miałam tam swoje studia i nie chciałam się rozpraszać. Często musiałam też wybierać między jobami modelingowymi a zajęciami, dlatego agencja proponowała mnie klientom pod konkretne prace, zamiast wysyłać na castingi – wspomina.
Wiemy, że podjadasz
Śmieje się, że to, że w ogóle została modelką, jest już nie lada wyczynem, bo skautom z agencji odmawiała, najpierw mieszkając jako nastolatka w Warszawie, a potem podczas rocznego stypendium w Wiedniu. Dopiero kiedy zdecydowała się na przerwę w studiach między licencjatem a magisterką i przeniosła do ukochanego Paryża, znalazła zatrudnienie w agencji New Madison (dziś pracuje dla Karin Models). Co ciekawe, była wtedy najpulchniejsza w swojej karierze i ciągle stykała się z docinkami na ten temat. – Regularnie słyszałam kwestię „Terry, wiemy, że podjadasz” – przedrzeźnia głosy ze wspomnień Madenholm. Na szczęście nie zaburzyło jej to obrazu samej siebie, nie wpędziło w kompleksy ani zaburzenia odżywiania, może dlatego, że zawsze mogła liczyć na wsparcie rodziny, szczególnie mamy, eksmodelki, która w swoim czasie chodziła na wybiegach w Mediolanie, Paryżu i Sztokholmie. – Z nią wiążę się w ogóle moja pierwsza w życiu kampania – mruga do mnie Terry. – W reklamie Kerastase wystąpiłam już bowiem w życiu płodowym, w brzuchu mamy. Nic dziwnego, że mam do tej marki sentyment! – żartuje.
Z czasem „baby fat” u dwudziestoparolatki rozszedł się po kościach, a Terry rozpoczęła dalsze studia, pracę modelki traktując dorywczo. Na szczęście świat mody hojnie wynagradza czas swoich aktorów, bez względu na to, ile go mają. – W tak zwanej zwykłej pracy często nikt nie liczy się z nadgodzinami, a dyspozycyjność i nienormowany czas są traktowane jako miara zaangażowania. W modelingu bardzo czuć, że czas to pieniądz – śmieje się Terry. W zawodzie modelki lubi też to, że każdy dzień jest inny i przynosi nowe zlecenia, wymagające innych umiejętności lub uwypuklające różne cechy charakteru. Lubi też wracać do Paryża, który wydaje się jej najwspanialszym miastem w Europie. – Kocham buszować po Paryżu. Nawet odrapane, obskurne miejsca mają swój szarm, dramatyzm. Inaczej niż chociażby w Berlinie, który ma dużo bardziej punkowy charakter. Chętnie zamieszkałabym nad Sekwaną na stałe, chociaż w sumie nie widziałam jeszcze sporego kawałka świata – przypomina i deklaruje, że na szczycie jej listy „must see” jest Wybrzeże Szkieletowe w Namibii i Meksyk.
Zapytana, jak wybiera kampanie, w których występuje, znów używa swojego ulubionego słowa: „wyzwanie”. – Zawsze priorytetyzowałam prace, które wymagają wyzwań. Zapozować w bikini na Spitsbergenie? Czemu nie! – deklaruje. Jedna niebywała okazja przeszła jej jednak koło nosa. – Tak się składa, że uprawiam większość sportów wodnych, a zimą jeżdżę na nartach. Nie potrafię jednak jeździć na nartach wodnych, bo chyba zraziłam się po tym, jak tata próbował mnie nauczyć, gdy miałam sześć lat – opowiada. Nie miała wystarczająco dużo siły w nogach i rękach, szybko się zniechęciła. Wiele lat później Terry prawie trafiła się rola w reklamie u boku Daniela Craiga. Prawie, bo odpadła na ostatniej prostej. Jak się okazało, niestety nie umiała jeździć na nartach wodnych. – A to był mój ulubiony James Bond – wzdycha Terry z rozmarzeniem.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.