Zawsze wiedziałem, że jestem stworzony do bycia legendą – mawiał Cesarz mody. W dniu urodzin wspominamy wybitnego projektanta.
– Jestem chodzącą metką. Nazywam się Labelfeld, a nie Lagerfeld – mawiał. I rzeczywiście. Łatwiej wymienić marki, dla których słynny Kaiser nie projektował, niż produkty, których nie sygnował własnym nazwiskiem. Współpracował zarówno z Carrefourem, H&M i katalogiem Quelle, jak i z Louisem Vuittonem. Połączył siły z producentem kredek Faber–Castell, domem towarowym Macy’s, markami zegarków Fossil, butów Melissa, kasków motocyklowych Les Ateliers Ruby, kosmetyków Shu Uemura, gier komputerowych Optic 2000, a nawet helikopterów Augusta Westland.
Był zatem wszędzie. A mowa tylko o chałturach! Życiorys tego najbardziej pracowitego kreatora naszej ery niemal pokrywa się z historią współczesnej mody. Już od lat 50. tworzył kolejno dla Pierre’a Balmaina, Jeanne Patou i Chloé. Przy okazji projektował też dla Krizii, Ballantyne, Cadette, Charlesa Jourdana czy Mario Valentino. Spod jego ręki wychodziły kostiumy do filmów, teatru i opery. W 1967 roku nawiązał trwającą aż do jego śmierci współpracę z Fendi, a w 1983 roku został dyrektorem artystycznym Chanel. I to właśnie ta ostatnia marka zapewniła mu status supergwiazdy.
Uczynił Chanel jednym z najbardziej dochodowych i pożądanych producentów dóbr luksusowych. Sposób, w jaki osiągnął z marką sukces, do dziś jest elementarnym case study dla studentów projektowania i marketingu mody. I nie chodzi tylko o widowiskowe pokazy z rozbuchaną scenografią. Już w pierwszej kolekcji dla Chanel projektant skurczył żakiet do rozmiaru bolerka i dorobił mu spódniczkę mini. Dorzucił cekinowe szorty, biżuterię inspirowaną raperami i seksowne szpilki, a całość hojnie ozdobił migoczącym logo marki. Zatem wszystko dla goniących za trendami młodych fashionistek. I nic, co poparłaby Coco ze swoim umiłowaniem prostoty, wygody i umiaru.
– Chanel nienawidziłaby tego, co robię z jej marką – powiedział Karl w jednym z wywiadów. Jednocześnie jednak zostawił kroje i fasony najbardziej charakterystycznych dzieł swojej poprzedniczki. Dzięki temu stroje Chanel, z tweedowym kostiumikiem na czele, aż do śmierci Karla były błyskawicznie rozpoznawalne. I… modne.
To fenomen Lagerfelda. A wynikał on z jego nieustającej, nieposkromionej ciekawości świata, dzięki której jego twórczość zawsze była na czasie. Bo jeśli kogoś naprawdę można określić mianem „człowieka renesansu” to z pewnością właśnie jego. Oprócz niemieckiego i francuskiego znał również angielski i włoski. Inspiracje czerpał i z lumpeksów, i z targów staroci, i z biografii dawnych krawców. Potrafił oddać w kolekcjach duch malarstwa Muncha czy dramatów Ibsena. Pasjonował się fotografią, sam zresztą ją uprawiał – zarówno tę komercyjną, jak i artystyczną. Wydawał książki, a jego słynna biblioteka liczyła 300 tysięcy dzieł. Przy tym wszystkim nie cierpiał przeszłości i fascynowało go wszystko, co nowe – obojętne czy ze świata kultury, nauki czy polityki. „Ma niezwykły dar absorbowania nowości i przekuwania tego w modę. Jest jak sampling machine – mówiła o nim paryska stylistka Camille Bidault-Waddington.
Urodził się w 1938 roku. Albo w 1935 roku. Takie podawał daty. Jego biografowie sugerują jednak rok 1933. Wychowywał się w Hamburgu. Ojciec zbił fortunę w przemyśle mleczarskim. Matka grała na skrzypcach. Podczas wojny, jak twierdzi Karl, odizolowali go od polityki i przenieśli do wiejskiej rezydencji.
Można powiedzieć, że był pretensjonalnym dzieckiem. Elektryzowały go orient ekspressy, lśniące transoceaniki i blichtr. Mawiał, że urodził się za późno i ominął go glamour. Tę opinię podzielała jego matka. „Nic tu dla ciebie nie ma, Niemcy to martwy kraj”, powiedziała mu, widząc zaangażowanie, z jakim chłopak chłonął oglądane w książce dzieła Paula Poireta, kreatora epoki art deco i pierwsze widziane na żywo w Hamburgu pokazy – Diora i Fatha.
Dlatego jeszcze jako nastolatek, w 1952 roku, wyjechał do Paryża. Pierwszy sukces przyszedł już po dwóch latach – wygrana w prestiżowym wówczas konkursie International Wool Secretariat w kategorii płaszczy. W kategorii sukienek koktajlowych nagroda przypadała Yvesowi Saint-Laurentowi, z którym zresztą połączyła go wieloletnia, szczera nienawiść. Potem już poszło jak z płatka.
Jego spektakularnej i bardzo długiej karierze z pewnością pomógł też fakt, że był wyjątkowo, jak na tę niełatwą branżę, silny. Nie rozpił się, nie rozćpał, nie popadł w choroby psychiczne, w przeciwieństwie do wielu jego rywali. Raczej też poświęcił dla niej życie prywatne. O tym uczuciowym wiadomo niewiele; Lagerfeld nieraz sugerował, że po prostu nie istniało. W latach 70. zakochał się jednak w birbancie Jacquesie de Bascherze. Sponsorował go, związek jednak – jak podkreślał Karl – nigdy nie został skonsumowany. Potwierdzał to sam, zmarły w 1989 roku na AIDS, de Bascher, mówiąc, że jedynymi miłościami Karla była Coca-Cola i ciasto czekoladowe.
To ostatnie porzucił w 2000 roku, kiedy przeszedł na dietę. A colę klasyczną zamienił na niskokaloryczną. Na radykalne odchudzenie zdecydował się praktycznie z dnia na dzień: po prostu poczuł, że zamiast workowatych, oversize’owych giezeł od Matsudy, Yamamoto czy Comme des Garcons – chciałby nosić ubrania Hediego Sliman’a. Zrzucenie około 36 kilo zajęło mu ponad rok męki na 1200 kaloriach dziennie, a finisz uczcił wydaniem poradnika „The Karl Lagerfeld Diet”. Który, jak przecież wszystko, czego dotknął Karl, okazał się bestsellerem. Ba, markę samą w sobie uczynił ze swego nowego wyglądu. Nic dziwnego, że koński ogon, okulary przeciwsłoneczne, koszula z kołnierzykiem wysokim na 10 centymetrów czy mitenki zdobiły zarówno gros oferty jego własnej linii, jak i butelki Coca Coli czy koszulki powstałe podczas relatywnie niedawnej współpracy z modelką Kaią Gerber.
Kompulsywność, z jaką obdarzał świat swoimi (albo ukochanej kotki Chaupette) podobiznami bywała przedmiotem kpin. Tina Brown, na przykład, napisała w “Newsweeku” że Karl po prostu jest przereklamowany. Krytyki, jaka nań spływała, było jednak więcej. Choćby u Tima Blanksa z „Business of Fashion” po pokazie Chanel w Hawanie, której ulice i place zamknięto dla mieszkańców, by kilkaset osób z elity finansowej świata mogło zobaczyć pokaz kolekcji. W 2012 roku Tracie Egan Morrissey w artykule dla Jezebel pod wiele mówiącym tytułem „Karl Lagerfeld Is Such a Fucking Bitch”, uznała go z kolei za największego mizogina mody.
Bez przesady. Uwielbiał Julianne Moore, podobały mu się Jessica Chastain i Kristen Stewart. Z uznaniem mówił o Cat Power czy Lanie del Rey. Cenił Sarah Burton. Na pokazach Chanel regularnie bywały zaś Tilda Swinton, Isabelle Hupert czy Vanessa Paradis. Faktem jednak jest, że na ogół był pryncypialny, kategoryczny w swoich sądach i co najmniej bezczelny. Adele była dla niego za gruba, Pippa Middleton – za brzydka, Lady Diana – za głupia, Meryl Streep – za tania, a Heidi Klum – za mało istotna, czego nie omieszkał za każdym razem publicznie komunikować.
Jakby mało było mu wrogów, w 2018 roku wyszczekany Lagerfeld uznał, że ma dość słuchania o #metoo, a miejsce modelek, które nie chcą ściągać majtek jest w klasztorze. Rok wcześniej zaś, na francuskim kanale telewizyjnym C8, politykę imigracyjną kanclerz Angeli Merkel skomentował słowami, że „dekady temu zabito miliony Żydów, a teraz w ich miejsce sprowadza się miliony ich największych wrogów”.
Paradoksalnie, za takie opinie – nad czym też zastanawiały się media – nigdy nie spotkał go ostracyzm, a firmom, dla których pracował nawet nie przeszło przez myśl, by od jego słów się odcinać. Wiadomo: Karl to Karl. A on jest, to znaczy był, jedyny. – Zawsze wiedziałem, że jestem stworzony do bycia legendą – mawiał. Z pewnością mu się to udało.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.