W Holandii mieszkańcy wystawiają wnętrza swoich domów na pokaz. Można je podglądać przez niezasłonięte duże okna. Choć zawsze przyciągały ciepłą rodzinną atmosferą, przez lata zmieniały się ich styl i detale.
Brak firan i zasłon to miejscowa wielowiekowa tradycja, jeden z wyznaczników tutejszej architektury oraz stylu życia i upodobań mieszkańców. Ten symbol transparentności, wywodzący się jeszcze z czasów wojen religijnych, epoki kalwinizmu i systemu filaryzacji, miał pokazywać, że nikt nie ma nic do ukrycia. I chociaż ciekawość uchodzi za przejaw złego wychowania, to na usprawiedliwienie trzeba dodać, że Holendrzy od dawna wystawiali swoje domy na pokaz, tutejsi artyści upodobali sobie mieszkalne wnętrza i uczynili z rodzinnego zacisza ważny temat sztuki i rzemiosła, a z czasem awangardowego dizajnu i architektury wnętrz.
Zaczynając opowieść o holenderskim domu, warto sięgnąć do XVII wieku. Zjednoczone Prowincje Niderlandów powstały w 1609 roku po 30-letnich walkach z Hiszpanią. Rodził się niewielki kraj na podmokłej ziemi, którą stale trzeba było wydzierać morzu za pomocą systemów melioracyjnych, osuszając moczary, budując liczne kanały, tamy, zapory, młyny wodne i mosty. Wąskie domy stawiano na palach, a do ich budowy używano lżejszej od kamienia cegły, co z czasem stało się charakterystyczną cechą tutejszej architektury.
Kraj w szybkim tempie zyskiwał na znaczeniu, stał się potęgą w budowie okrętów, centrum światowego przemysłu, handlu i finansjery. Okres zawrotnej prosperity trwał mniej więcej do 1660 roku i zapisał się w historii jako złoty wiek. Amsterdam był wówczas największym miastem w Europie. Szkolnictwo powszechne i akademickie stały na bardzo wysokim poziomie, a tolerancyjny klimat polityczny i religijny sprawił, że znaleźli tu schronienie uczeni i myśliciele z innych krajów, jak Spinoza czy John Locke.
Holenderscy podróżnicy podbijali świat, zakładali kolonie w Azji, Afryce i obu Amerykach, a flota holenderska docierała do najdalszych zakątków świata, zabierając ze sobą jako towary eksportowe cebulki tulipanów, beczki solonych śledzi, bele miękkiego adamaszku, oraz biało-niebieskie fajanse z manufaktur z Delft, Amsterdamu, Rotterdamu i Utrechtu (wszystkie te wyroby z czasem mylnie zaczęto określać „kaflami z Delft”, podczas gdy ich produkcja w tej manufakturze była wtedy marginalna). W zamian przywożono wina z Bordeaux, kawę z Brazylii, bawełnę, cukier, kauczuk i tytoń z Ameryki. Do holenderskich portów zawijały statki pełne skrzyń z porcelaną z Chin (wtedy narodziła się moda na chińską ceramikę, która osiągała na aukcjach zawrotne ceny, stała się obiektem pożądania kolekcjonerów i wyznacznikiem statusu społecznego) oraz pereł z Indii Wschodnich.
Cały tekst znajdziecie w trzecim wydaniu „Vogue Polska Living”. Do kupienia w salonach prasowych, online z wygodną dostawą do domu oraz w formie e-wydania.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.