Wygląda na to, że los kilkuset tysięcy wyspiarzy i ich państw nic nie obchodzi uprzemysłowionego świata. Nie będziemy przecież – w imię solidarności z odległymi o tysiące kilometrów wyspiarzami – rezygnować z mięsa i latania. Przecież mogą się gdzieś przenieść. Uprzemysłowiony świat ignoruje mapy z przyszłości, na których nie ma Gdańska, Kopenhagi, Miami i Londynu, a Pekin leży nad brzegiem oceanu.
Dziesięć lat temu rząd Malediwów zwołał specjalne posiedzenie. Nie odbywało się ono w Malé, stolicy 427-tysięcznego raju. Prezydent i ministrowie założyli pianki, maski i z butlami zeszli cztery metry pod wodę, gdzie czekały na nich stoły, państwowa flaga i dokumenty do podpisania. Świat szykował się do szczytu klimatycznego w Kopenhadze, a Malediwy wysyłały sygnał SOS. Według wszelkich prognoz – najpóźniej do 2100 roku 1,2 tys. wysepek archipelagu po prostu zniknie pod wodą. Niektórzy twierdzą jednak, że może się to wydarzyć już w 2050 roku.
Posiedzenie trwało 30 minut, prezydent Mohamed Nasheed z ministrami porozumiewał się za pomocą gestów. Podpisał dokument wzywający wszystkie państwa świata do redukcji emisji dwutlenku węgla.
Malediwy: jak zostać u siebie
Dziesięć lat później nie tylko nie zmniejszyliśmy emisji gazów cieplarnianych, które podnoszą temperaturę globu. My ją zwiększyliśmy – co roku w powietrzu przybywa więcej cząsteczek CO2 niż rok wcześniej. Wzrastająca temperatura w oczywisty sposób wpływa na podnoszenie się poziomu mórz i oceanów. Po pierwsze, topnieje pokrywa lodowa Arktyki i Antarktydy. Po drugie, topnieją górskie lodowce. I po trzecie, działa fizyka: cząsteczki wody rozszerzają się pod wpływem ciepła. Oceany, morza i rzeki zajmują coraz więcej miejsca.
Od 1880 roku poziom mórz podniósł się o 23 cm, z czego aż o 7 cm w ciągu ostatnich 25 lat. Międzyrządowy Zespół ds. Zmian Klimatu przy ONZ prognozuje, że do 2100 roku poziom wód podniesie się w najlepszym razie o 26 cm. W najgorszym o 77 (choć niektórzy uważają, że to zbyt ostrożne wyliczenia i woda może podnieść się nawet o 2 m). Na mapach pokazywanych przez „National Geographic” widać świat zmieniony przez wodę. Nie będzie Gdańska, nie będzie Kopenhagi, nie będzie Miami ani Londynu. Zniknie Bangladesz, Australia zyska wewnętrzne morze, a Pekin będzie leżał nad brzegiem oceanu.
Ale jako pierwsze znikną Malediwy. To najniżej położony kraj świata. Jego średnia wysokość wynosi półtora metra. Najwyższy szczyt ma 2,4 m wysokości (zdobyty przez Andrew Evansa w 2013 roku, o czym pisze w dowcipnym tekście dla „National Geographic”). Tylko 195 z 1,2 tys. wysepek tworzących archipelag Malediwów jest zamieszkanych, ale aż 93 z nich już zaczęło znikać. Malediwczycy przestali wierzyć, że świat im pomoże. Próbują radzić sobie sami. Poprzedni prezydent, ten, który zszedł pod wodę, żeby przyciągnąć uwagę świata, za cel stawiał sobie neutralność węglową. I rozpatrywał scenariusz przenosin.
Obecny prezydent wierzy w geoinżynierię, a na nią potrzebne są pieniądze. Już nie neutralność węglowa, lecz inwestycje w megaresorty, które do znikającego raju przyciągną siedem razy więcej turystów. W planach prezydenta są wały, które mają uchronić stolicę przed zalaniem. A także przenoszenie mieszkańców z mniejszych atoli – najbardziej zagrożonych zniknięciem – na większe wyspy. Na jednym z atoli niedaleko stolicy usypywana jest też sztuczna wyspa – Hulhumalé, wysoka na 3 m. Powstaje na niej Miasto Nadziei. Ma być gotowa w 2023 roku, zamieszka na niej 130 tys. osób. Malediwczycy chcą zostać u siebie za wszelką cenę.
Wyspiarze płacą za resztę świata
Ale zalewanie ziemi to niejedyny problem wysp. Podnoszące się morze powoduje zasolenie wód gruntowych – woda staje się niezdatna ani do picia, ani do upraw. Do tego dochodzą długie susze wywołane zmianami klimatycznymi. I potężne cyklony, które w jeden dzień potrafią zniszczyć całą wyspę.
W podobnej sytuacji jest kilkadziesiąt innych państw wyspiarskich (do 2100 roku aż 48 krajów znajdzie się pod wodą). Ich nazwy to katalog rajów. Kiribati, Tuvalu, Palau, Samoa, Vanuatu, wyspy Marshalla, wyspy Salomona, wyspy Cooka, Mikronezja, Polinezja Francuska, Seszele, Fidżi. Kiedyś czytaliśmy o nich tylko w dziale „turystyka”. Turkusowe laguny, palmy, plaże z drobnym, białym piaskiem. Dzisiaj częściej trafiają na pierwsze strony gazet z powodu huraganów o niespotykanej sile albo do działu o ekologii i katastrofach klimatycznych.
Każdy z nich próbuje trochę czego innego. Na wyspach Marshalla podnoszą w górę całe obszary. Na Tuvalu sadzi się mangrowce, które mają zabezpieczać ziemię przed zalewaniem – w projekcie bierze udział Miss Piękności Tuvalu, która wróciła do kraju po studiach w Australii. To rzadki ruch – wracać na tonący statek. Kiribati chciało kupować ziemię na Fidżi, ale Fidżi też jest zagrożone. Kiribatczycy rozmyślają o pływającej sztucznej wyspie-państwie, z mieszkaniami ulokowanymi w głębi morza. Zlecili projekt japońskiej firmie architektonicznej, zbierają fundusze.
A Vanuatu szykuje pozew. To najbardziej narażony na katastrofy kraj na świecie. Cyklon Pam, który przeszedł przez wyspy w 2015 roku, w jeden dzień narobił zniszczeń na 450 milionów dolarów. To więcej niż roczne PKB Vanuatu. Wyspiarze nie chcą już płacić za coś, do czego praktycznie się nie przyczyniają (każde z tych państw odpowiada rocznie za około 0,3 procent światowego zużycia węgla). Płacą za nasz styl życia. Szykują pozew dla spółek węglowych i państw inwestujących w węgiel.
Reszta świata: taki mamy klimat
Ale chyba przestały już liczyć na to, że świat wystarczająco szybko zmieni węglową strategię. Zwłaszcza po ostatnim – sierpniowym Forum Wysp Pacyfiku, które odbywało się na Tuvalu. Premier Fidżi Frank Bainimarama apelował do premiera Australii Scotta Morrisona o uczynienie wszystkiego, co możliwe, by jak najszybciej przejść z węgla na energię, której używanie nie przyczynia się do zmian klimatycznych. Australia tak jak Polska opiera gospodarkę na węglu. To jej drugi najważniejszy towar eksportowy. Planuje otwieranie nowych kopalni. Premier Morrison nie chciał rozmawiać o rezygnacji z węgla, za to obiecał przeznaczyć 500 milionów dolarów na pomoc w adaptacji pacyficznego regionu do zmian klimatycznych.
Na to ostro zareagował premier Tuvalu Enele Sapoaga: – Niezależnie od tego, ile pieniędzy wyłożycie na stół, nie daje wam to żadnej wymówki, aby nie zrobić tego, co należy – zmniejszyć emisję i nie otwierać nowych kopalni.
Wyspiarze chcieli podpisać umowę, która zobowiązywałaby państwa uczestniczące w forum do wdrożenia planu ograniczenia emisji gazów cieplarnianych do zera do 2050 roku i utrzymania poziomu ocieplenia poniżej 1,5 stopnia Celsjusza. Australia oskarżyła wyspy Pacyfiku, że wymuszają na nich zamknięcie opłacalnego przemysłu. Sapoaga ripostował: – Wy próbujecie ocalić własną gospodarkę, ja próbuję ocalić moich ludzi.
Po 12 godzinach negocjacji udało się wypracować rozwodnione porozumienie. Premier Australii wymusił usunięcie z niego słowa „kryzys” (zamiast tego jest „rzeczywistość zmian klimatycznych”). A „węgiel” pojawia się tylko raz.
Wygląda na to, że los kilkuset tysięcy wyspiarzy i ich państw nic nie obchodzi uprzemysłowionego świata. Nie będziemy przecież – w imię solidarności z odległymi o tysiące kilometrów wyspiarzami, którzy noszą trawiaste spódniczki, a ryby łowią z drewnianych czółen – jeść mniej mięsa (masowa produkcja wołowiny to jedna z głównych przyczyn zmian klimatycznych), mniej latać samolotami i nastawiać klimatyzatory na mniejszą moc. Przecież w razie czego się przeniosą.
W 2009 roku Mohamed Nasheed mówił Reutersowi: – Malediwy nie przetrwają, myślimy, że reszta świata też nie ma wielkich szans.
Dziesięć lat później wtóruje mu Enele Sopoaga. Jak mówił „Guardianowi”: – Jestem zaniepokojony tym samolubnym podejściem, które sugeruje, że ludzie z zagrożonych krajów mogą po prostu zostać przeniesieni. Oznacza ono, że nie rozumiecie skutków globalnego ocieplenia dla całego świata.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.