„Jota złośnica”, wystawa artystki piszącej haftem, Moniki Drożyńskiej, w Centrum Rzeźby w Orońsku żongluje faktami z naszej historii i przywołuje dawną, a jakże współczesną opowieść o polskich kłótniach między konserwatystami a postępowcami. Mówi o odwiecznych swarach o „dziurawy wór” oraz o tej konkretnej – o jedną niepozorną literkę, która staje się zapalnikiem burzliwego konfliktu. Brzmi znajomo? No to posłuchajcie.
„Dawno, dawno temu, panowie bawili się literami...” – tak zaczyna się oparta na faktach bajka o „Jocie złośnicy”, animowany film, który pojawia się jako element wystawy Moniki Drożyńskiej. To prezentacja zarazem dowcipna, jak i niepokojąca, a na pewno zadziwiająco głęboko sięga pod podszewkę naszej narodowej mentalności. Ekspozycja autorstwa artystki, która haftowała już hasła znalezione na murach, prowadziła Szkołę Haftu Dla Pań i Panów „Złote Rączki” czy wyszywała transparenty na demonstracje, tym razem nawiązuje do dawnych walk o polską ortografię, które stają się modelem współczesnych „wojen kulturowych” w polskim sejmie i na ulicach. Kuglarka-hafciarka Drożyńska opowiada o tym, co znajdziecie w Galerii Kaplica, jeśli wybierzecie się na majową lub czerwcową wycieczkę do Centrum Rzeźby Polskiej w Orońsku, otoczonego pięknym parkiem z artefaktami.
Skąd wzięła się tytułowa „Jota złośnica?
Z piekła się wzięła (śmiech). A tak na serio, to z greki. W alfabecie greckim oznacza ona „i”. Jest najmniejszym znakiem alfabetu greckiego, stąd powiedzenia „co do joty” czy „jota w jotę”.
Jota jest sprawczynią schizmy w kościele chrześcijańskim oraz podziału na wschodni i zachodni. Było to związane z różnicami interpretacyjnymi tekstów, pisanych w łacinie i grece. Współpracowałam z badaczką Moniką Borys, która ustalała fakty z życia joty.
Gdzie i kiedy wydarzyła się „Wojna między jotą a ypsilonem”? I co cię w tym zdarzeniu zafrapowało?
Całe zamieszanie rozpoczęło się na przełomie XVIII i XIX wieku. Jota miała umożliwić zapisanie w języku polskim głoski, na której oznaczenie używano dotąd „y” albo „i”. Nie było jednej zasady, jak zapisać zgłoskę „j”. Pisano „oyciec” albo – „ociec”, jajko zapisywano jako „iayko”, jedni uważali, że jota jest spółgłoską, inni – że samogłoską. Weszła do polskiego alfabetu na stałe dopiero na początku wieku XX i została wtedy uczczona wierszem w magazynie „Świat”: „Po długich latach walki / Porażek i zgryzoty/ Ogłosić możem światu / Zupełny tryumf joty. / Więc każdy, komu tylko / Do niewiast serce bije, / Uwielbiać odtąd będzie / już Marję, nie Maryję.”
Dlaczego jota jest złośnicą? To jej nadaje postać nieznośnej, kłótliwej niewiasty.
Nieposłusznej złośnicy, siejącej zamęt, wbrew panującym obyczajom! Tak ją nazywali w tekstach źródłowych spierający się o alfabet mężczyźni. Dziś jest to litera J, ale wtedy była Jotą, czyli kobietą. Pisano, że to „Jota złośnica, ziarno zarazy i zepsucia” albo „ogoniasta Jota”, diablica, służebnica szatana, bo wnosi element rozwiązłości, grzechu, który zagraża Polakom przez tę małą literkę. Historia była emocjonująca, toczyła się przez dziesięciolecia i stanowiła tak naprawdę spór o metasprawy, nie zaś o konkrety dotyczące bezpośrednio życia ludzi. Polska podzieliła się wówczas na obóz konserwatywny i liberalny.
Czytam w tekście do wystawy, że Joachim Lelewel był za jotą i pisał tak: „Śmiało Panowie zainformowani i informujący! Śmiało! Nie odstraszaycie się, weźcie się do większych przemian, bo jeśli wygnacie ypsilon z Polskiego języka, wiele pozornych nieregularności gramatycznych uprzątniecie”. Z kolei przeciwnik joty, Franciszek Rychlicki, grzmiał:„Wyrzucić j, tę zdobycz nowej pisowni, to ulubione dziecię naszych gramatyków. Powtarzam, wyrzucić”.
Zwolennicy joty uważali, że jej przyjęcie będzie ukłonem w stronę Zachodu, przyszłości, nowoczesności, dlatego że do naszej kultury przyniosła ją „Biblia Gdańska”, kojarzona z protestanckim odłamem chrześcijaństwa. A skoro tak, to z kolei konserwatyści uznali, że jota jest źródłem zła, zniszczy rodzimą kulturę, język, obyczaje, bo to „Jota z piekła rodem”.
Te barwne określenia pochodzą z dawnych sporów, ale brzmią niepokojąco także współcześnie. Łatwo można pod nie podłożyć inne pojęcia, które według aktualnych władców przychodzą do nas dziś „ze zgniłego Zachodu”. Podobieństwo i trwałość tego naznaczającego języka w polskiej debacie jest niesamowite! W wypadku joty to czyste szaleństwo, bo chodzi o niewinną literkę.
Dostrzegam w tej historii trzy poziomy. Jeden to budowanie języka konfliktu – kłócić się, byle się kłócić, co pokazuje absurd całej sytuacji, bo u jej źródła stoi jedna litera. Drugi ważny temat, który się tu metaforyzuje, to pokazanie, jak „obcy” staje się „swój”, jak element zaczerpnięty z innej kultury jest stopniowo asymilowany jako własny. Bo przecież z perspektywy 200 lat dziś nikt się nie zastanawia, czy wybór joty zamiast ypsilonu był słuszny. I trzecia rzecz, która się tu pojawia, to tworzenie ideologii wokół wybranej kwestii, co widać w tekstach źródłowych z epoki.
Dla mnie pokazuje to jasno, jak politycy, naukowcy, ludzie, którzy zajmują się historią i mediami, używają faktów dla swoich celów. Można przecież taką sytuację z jotą albo podbić, albo nie. To mi się skojarzyło z nagonką rozpętaną w pewnym momencie przez rządzących wobec osób LGBTQ+. Zrobiłam takie ćwiczenie, że w miejsce tych nienawistnych współczesnych sformułowań podkładałam jotę orz ypsilon, żeby unaocznić trwałość takiego podejścia: „ci wszyscy, którzy chcą żyć w świecie normalnym, w świecie, w którym jota to jota, a ypsylon to ypsylon, w którym nikt nie mówi o jocie jako o osobie z macicą” i tak dalej.
Jednak niewesołą opowieść o konstruowaniu spolaryzowanych narracji społecznych podajesz w urokliwej estetycznie, lekkiej formie.
Moje prace wyglądają jak zbiór nanizanych na sznurki kulek, bo chciałam je ubrać w formę grzechotki, girlandy – zabawki w rękach ideologów. Kule zrobione są z haftowanych tkanin, z haftami składającymi się z literek: J, I, Y, bo o nie toczył się spór gramatyczny. Jest to w pewnym sensie wystawa site specific, ponieważ odbywa się w dawnej kaplicy pałacowej, gdzie znajdują się epitafia, w których używano jeszcze formy gramatycznej z ypsilonem, na przykład: „naymilsza, naypięknieysza”.
W nawie kościoła powiesiłam girlandy z haftowanych kul, a w zakrystii można obejrzeć film „Historia Joty”, w którym pojawia się element żonglowania tymi kulami – zabawy faktami. Dla ludu jest nawa ze zmartwychwstaniem w Duchu Świętym i wszystkimi innymi rzeczami, w które kazano nam wierzyć, a w zakrystii kryje się „wiedza mistyczna”, która pozwala zrozumieć, co tak naprawdę się tu dzieje -–instruktaż tego, jak przemienić tę krew w to wino i to ciało w ten chleb. Wiedza dla wybranych. Moje prace odnoszą się również do roli Kościoła w społecznych napięciach, obrazują podział na pana i chłopa, na klasę uprzywilejowaną i niższą. Na sacrum i profanum.
To pierwsza moja wystawa, na której nie ma prac „do czytania”. Zależało mi, by dać osobom zwiedzającym doświadczenie przede wszystkim zmysłowe – są więc obiekty, instalacje, animacja, nie zaś intelektualne dywagacje. Zrealizowałam w kościele wystawę o polskiej tożsamości narodowej. Uważam, że miałam dużą odwagę, by zrobić taką wystawę bez martyrologii, a jako Polka mam dużo Polski w sobie i to niekoniecznie tej, którą lubię (śmiech).
Dlaczego haftujesz słowa, litery, elementy języka, a nie na przykład dekoracje, zdobienia, wzory? Co dla artystki wizualnej znaczy język jako materia artystyczna?
Od kiedy zaczęłam haftować w 2007 roku, moim celem nie było samo haftowanie, ale „przepisywanie haftem”, bo tak nazywam swoją praktykę artystyczną. Dla mnie haft to narzędzie służące do przepisywania, cytowania, a nie do ozdabiania. Zajmuję się historiami, które są pomiędzy. Pomiędzy mową, pismem ręcznym a tym uprzywilejowanym – pismem drukowanym.
Dokąd tym razem zaprowadziła cię ta „podróż wzdłuż nitki”?
Stosując na wystawie w Orońsku kształt kuli, wprowadzam hafciarski zapis w ruch, przywołuję gest żonglowania. Samymi formami chciałam pokazać to, że jest tu element zabawy i najczęściej życiem publicznym bawią się faceci albo osoby uprzywilejowane. Wszystko, co robimy, jest rodzajem gry, zabawy społecznej. Ale w momencie, kiedy ona wkracza w obszar dyskursu, polityki, spraw społecznych, widać, że staje się niebezpieczna. Dostrzegamy to, kiedy dziś w sejmie politycy toczą debaty o zaostrzeniu ustawy antyaborcyjnej zamiast oddać wolność kobietom i zajmować się tym, co może bezpośrednio wpłynąć na dobrobyt ludzi. Dajemy się wciągnąć w te gównoburze ideologiczne, które są o niczym i niczemu nie służą. Chyba temu, żeby zasłaniać kurtyną języka to, co jest materią faktów.
Ale dla mnie „Jota złośnica” to przede wszystkim historia o nadziei. Coś się wydarzyło wiele lat temu, była wielka awantura o jotę, ale potem została przeprowadzona asymilacja i ostatecznie „żyli długo i szczęśliwie”. Nadzieja tkwi w tym, by w ten sposób patrzeć na przemiany, którym sami podlegamy i które się teraz, współcześnie, dzieją, na przykład wokół środowiska queerowego, emigrantów, praw kobiet czy kwestii rasowych. Uczmy się z przeszłości i miejmy nadzieję na przyszłość.
Monika Drożyńska, „Jota złośnica”, Centrum Rzeźby Polskiej w Orońsku, wystawa trwa do 11.06.2023. Tekst, konsultacja merytoryczna: Monika Borys
Monika Drożyńska (1979) – doktora sztuk wizualnych, hafciarka, artystka, aktywistka. Prekursorka technik hafciarskich w sztuce współczesnej i tkaniny w przestrzeni publicznej. Interesuje się językiem, który bada przy pomocy haftu ręcznego na tkaninie. Współpracowała z Muzeum Polin, Zachętą Narodową Galerią Sztuki, Muzeum Współczesnym we Wrocławiu, Mumok w Wiedniu, Ludwig Museum w Budapeszcie, Bozar w Brukseli czy Sotheby’s Tel Aviv. Jej prace znajdują się m.in. w kolekcji Bunkra Sztuki, Muzeum Narodowego w Krakowie, Muzeum Sztuki Współczesnej Mocak w Krakowie, Muzeum Narodowego w Kijowie, Lentos w Austrii.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.