W przeddzień wernisażu kurator Tomasz Ossoliński oprowadza nas po wystawie „Jerzy Antkowiak – Moda Polska”. W drodze z atelier na wybieg opowiada o lękach, wspomnieniach i snach.
Zdenerwowany?
No pewnie. Choć wygląda na to, że się uda. Jak dotąd żaden czynnik nie zawiódł.
Przypomnijmy, co cię podkusiło, by zostać kuratorem wystawy.
To było w 2015 roku. Jerzy Antkowiak kończył 80 lat i pojechałem do Komorowa złożyć mu życzenia. Na miejscu zastałem ekipę jego przyjaciół z Mody Polskiej – modelek i modela. Nie miałem wtedy świadomości, że oni ciągle trzymają się razem. Świętowaliśmy więc i wreszcie Jerzy zaprosił nas do piwnicy, gdzie przechowywał kolekcję ubrań, którą w 1998 roku, gdy padała Moda Polska, kupił od syndyka. Oniemiałem. Kiedy zaczął przynosić szkice, zrozumiałem, że to archiwum wymaga co najmniej lepszych warunków. Z czasem spotkałem Anetę Dalbiak, dyrektorkę Centralnego Muzeum Włókiennictwa w Łodzi i zdecydowaliśmy: robimy wystawę. Mniej więcej rok temu zaczęło się katalogowanie tej kolekcji.
Kolekcji złożonej nie tylko z ubrań.
Oprócz ubrań – a jest ich około tysiąca – to mniej więcej 400 rysunków, setki zdjęć, dokumentów, wycinków z gazet i rozmaitych artefaktów w rodzaju filiżanek, które Jerzy zaprojektował na starcie swojej pracy w Modzie Polskiej, a także mebli, opakowań, nagród. Pokażemy na wystawie przedwojenne lustro, które stało w gabinecie pierwszej dyrektor artystycznej Mody Jadwigi Grabowskiej i pojawiało się na wielu zdjęciach przedstawiających mierzących stroje modelki.
By z tego ogromu materiałów ułożyć spójną wystawę, trzeba było wybierać. Czym się kierowałeś?
Ważne były dwa kryteria: pokazać, że Moda Polska to część dziedzictwa kulturowego kraju, no i że projekty, które tworzyli, są ciągle aktualne, nie tylko dlatego, że akurat w trendach są lata 80. i 90. Sam pewnie nie dałbym rady, ale miałem szczęście trafić na świetnych współpracowników. Ze strony Muzeum wspiera mnie współkuratorka Marta Galik, która na miejscu czuwała nad konserwacją projektów. Może nie obudzona w nocy, bo jednak miewam litość, ale oderwana od innych zajęć, potrafiła w każdej chwili wskazać, gdzie jest w danym momencie każdy z tych tysięcy obiektów.
Obiektów?
Tak, przy okazji poznałem trochę muzealny język i teraz muszę się pilnować. Jerzy Antkowiak strasznie się denerwuje, gdy słyszy, że o jego projektach mówimy nagle „obiekty”. Za merytoryczne ułożenie wystawy odpowiadają dziewczyny z Expo Factor, specjalizującej się w tym firmy, które układały wcześniej narrację m.in. gdańskich Muzeum II Wojny Światowej i Muzeum Solidarności. Siostry Dorota i Emilia Zalewskie i Karolina Ciejka bezwzględnie panowały nad chaosem. Przysyłały maile z nieprzekraczalnymi terminami i nie miałem wyjścia, artystyczne wątpliwości nie mogą toczyć się w nieskończoność. Nieoceniona okazała się pomoc Ewy Rzechorzek, autorki książki „Moda Polska Warszawa”. Antkowiak nazywa ją, z czułością, „maszyną do szukania wszystkiego” i jest w tym dużo prawdy. Ewa potrafi znaleźć rzeczy, o których wszyscy dawno zapomnieli i ma w głowie całe kalendarium. Z pamięci mówi, co zdarzyło się w listopadzie 1963 roku i ma na potwierdzenie dokumenty albo archiwalne gazety. Ona napisała towarzyszące wystawie teksty i wypożyczyła sporo, no dobra, obiektów ze swojej kolekcji.
Podpowiedz, jak zwiedzać wystawę.
Gdy tylko okazało się, że odbędzie się w Centralnym Muzeum Włókiennictwa, architekt Szymon Bobrowicz zaprojektował przestrzeń. Zaczynamy od góry, gdzie poznajemy kuluary. Roboczo nazwaliśmy to „atelier” – tam jest cała historia Mody Polskiej, od czasów Phoenixa, pracowni krawieckiej prowadzonej tuż po wojnie przez Jadwigę Grabowską, aż do upadku przedsiębiorstwa w 1998 roku. Pokazujemy, jaki wpływ na Modę Polską miały warunki polityczne i pojawiający się nowi projektanci z Antkowiakiem na czele, co zrobili innego niż proponowała Grabowska i dlaczego jest to warte opowiedzenia. Dół potraktowaliśmy trochę jak wybieg – tam są ubrania i kilkaset szkiców i zdjęć pokazujących, jak zmieniała się moda i kreska projektantów.
Przyznam, że o ile przeżyłam ekscytację podczas przeglądania wycinków i dokumentów, to o ubrania trochę się bałam. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, że te nieco przykurzone balowe kreacje i konfekcyjne komplety w pepitkę zrobią show.
A robią. Niesamowite, jak dobrze obszedł się z tymi ubraniami czas. To zasługa kunsztu projektantów. Katarzyna Raszyńska, która wypożyczyła nam ponad sto szkiców, opowiadała mi, że oni musieli tak rysować, żeby krojczy na podstawie rysunku, wiedział, co ma robić. Widać to, gdy porównuje się rysunki z gotowymi projektami. Dla laika mogą wyglądać nonszalancko, ale zestawienie ich z ubraniem ujawnia szczegóły. Marudziłaś na temat tych pepitek od początku, a zapewniam cię, że padniesz, gdy zobaczysz je na wystawie.
Żeby był show, konieczny jest właściwy wybór, bo te ubrania – jak na pokazie – muszą współdziałać. Jak wybrałeś 60 z tysiąca?
Najpierw wspólnie ze stylistką Anią Poniewierską wybraliśmy około trzystu. I czekaliśmy na manekiny. Przyjechały z włoskiej firmy Realline. Wiedziałem o nich, że są wysokie i bardzo współczesne. Bałem się trochę, przyznaję, że gdy już przyjadą, okaże się, że te ubrania źle na nich leżą. W talii czy ramionach można wypchać, upiąć, ale co, jeśli balowe suknie będą sięgać do pół łydki? Niemal codziennie od roku spotykam się z kimś w sprawie wystawy. Nieraz były to spotkania szalenie stresujące, ale najbardziej stresowałem się chyba przed tym z manekinami. Tymczasem okazało się, że wszystko leży idealnie – na długość i nic nie trzeba upinać. Co więcej, ubrania serio ożyły. To, co sobie roboczo nazwaliśmy wybiegiem, rzeczywiście wygląda jak pokaz mody. O ile w części teoretycznej wystawy opowiadamy o historii, to ubrania są opowieścią o pięknie. Nie trzymamy się chronologii, ani typowego dla pokazów Mody Polskiej podziału na pory dnia i okazje, tylko układamy je tak, żeby wydobyć z nich wszystko, co najlepsze.
Ta wystawa to też twój hołd dla mistrza. Poznałeś Jerzego Antkowiaka, kiedy byłeś w szkole.
„Poznałem” to przesada. Był jurorem w pokazie na zakończenie roku w technikum odzieżowym w Katowicach, ja kończyłem drugą klasę. Gdy dowiedziałem się, że jest szansa, by zobaczył, co robię, dałem z siebie wszystko. Dziś twierdzi, że pamięta moją ówczesną kolekcję gorsetów. Kiedy jakiś czas później – wciąż byłem bardzo młody – wytypowano mnie na dyrektora artystycznego wielkiej marki Bytom, prezes pytał podobno pana Jerzego o zdanie i on poparł ten pomysł. O tym dowiedziałem się dopiero niedawno. Przez wszystkie te lata spotykaliśmy się od czasu do czasu, ale trudno było mówić o zażyłości. Dziś, kiedy znamy się już dużo lepiej, wciąż zachowuję respekt. Nie mam odwagi mówić do niego per „ty”, choć on do mnie oczywiście zwraca się po imieniu.
Jak to jest kuratorować mistrza? Wiem, że nie wszystkimi twoimi pomysłami był zachwycony.
Owszem, kłócimy się cały czas. Co gorsza, on często ma rację. Ale są też sytuacje, kiedy po prostu muszę postawić na swoim. Podczas pracy nad tą wystawą nauczyłem się częściej używać słowa „kompromis”. Jerzy na przykład upierał się, że koniecznie trzeba pokazać męskie ubrania. Robił wspaniałe, wywrotowe nawet jak na dzisiaj męskie kolekcje w latach 70. i 80. Niestety niewiele z nich zostało. Pojedyncze rzeczy, w dodatku w nienajlepszym stanie. Spory w różnym natężeniu trwały tygodniami, aż w końcu znaleźliśmy sposób, jak wyeksponować męski wątek w historii Mody Polskiej, nie zmieniając naszego pomysłu na wybieg.
Nie miałeś momentów, że traktowałeś mistrza jak eksponat?
Nawet gdybym chciał, on jest na to zbyt charyzmatyczny. I nie chodzi o to, że nagle wkracza i mówi: „Tak nie może być”, tylko to jest po prostu facet szalenie „tu i teraz”. Potrafi zadzwonić do mnie po południu z prośbą, żebym załatwił mu bilety na wieczorny koncert, który koniecznie musi zobaczyć. Jest ciągle głodny wrażeń estetycznych, wszystko go interesuje, nie zapadł się w doświadczeniach zdobytych pół wieku temu, tylko ciągle chłonie nowe. Słowem, nie nadaje się na eksponat. A jako bohater wystawy spisuje się świetnie. Choć, owszem, złościł się parę razy, że rok temu wywieźliśmy mu z domu ubrania i on nie wie, co się z nimi dzieje i co my w ogóle w tej Łodzi kombinujemy.
Jak zareagował, gdy zobaczył wystawę w budowie?
Och, to były nerwy! Znów okazało się, że najbardziej denerwujemy się wszyscy przed spotkaniem z manekinami. Zanim doszliśmy na wybieg, Szymon Bobrowicz oprowadził Jerzego po budowie, opowiedział, gdzie zawiśnie które zdjęcie, a gdzie dyplomowy obraz „Zakonnice”. Krótko mówiąc, staraliśmy się trochę odwlec w czasie konfrontację mistrza z dziełem, czyli tym, co wybraliśmy z kolekcji.
Okazało się, że niepotrzebnie. Kiedy Jerzy wreszcie wszystko zobaczył, z trudem ukrył wzruszenie. Powiedział, że gdyby miał jeszcze pracować, to tylko z Anią Poniewierską, stylistką naszej wystawy, bo dawno nie spotkał osoby tak bliskiej mu w myśleniu. Oczywiście nie byłby sobą, gdyby nie zasugerował kilku drobnych zmian.
Czy twój zachwyt Modą Polską przełoży się na twoją pracę projektanta? Masz w głowie nową kolekcję Tomasza Ossolińskiego?
Na razie głównie kolekcje Mody Polskiej. Zwłaszcza, że równolegle pracuję nad filmem dokumentalnym o Jerzym Antkowiaku. Reżyseruje Anna Więckowska, ja jestem producentem. I to jest teraz moje nowe wyzwanie – skończyć ten dokument.
Aż boję się zapytać, o czym śnisz.
Jeśli śpię? Proszę bardzo. Któregoś dnia zadzwoniłem rano do Jerzego, a on mówi, że śniłem mu się w czerwonych szatach, jak razem przemawiamy na tej wystawie. Tej samej nocy mnie się śniło, że wygrzebałem sukienkę, którą szyłem dla Miss Polonii w 1997 roku – czerwoną wielką bezę z gorsetem. I próbuję się w nią wbić, żeby założyć na wernisaż wystawy.
Wernisaż wystawy „Jerzy Antkowiak – Moda Polska” już w sobotę o godzinie 18. w Centralnym Muzeum Włókiennictwa w Łodzi. Kurator: Tomasz Ossoliński. Vogue Polska” objął nad wystawą patronat.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.