„Zama”, jeden z najwybitniejszych filmów minionego roku, który łączy opowieść o czasach kolonizacji Ameryki Południowej w XVIII wieku z na wskroś współczesną krytyką korporacji, to dzieło argentyńskiej reżyserki Lucrecii Martel.
O tym filmie głośno jest od jesieni ubiegłego roku. To właśnie wtedy został pokazany na dwóch spośród czterech najważniejszych filmowych imprez świata – na festiwalu w Wenecji, a zaraz potem w Toronto. Entuzjazm krytyków nie kończył się. W serwisie agregującym recenzje „Zama” ma dziś aż 95 proc. pozytywnych głosów prasy, która zachwycała się „przebraną w historyczny kostium metaforą współczesności”, „ujmującym spojrzeniem na kolonializm i walkę klas” oraz „mistrzowsko napisaną historią o sprawach wiecznych”.
Triumfalny pochód przez festiwale filmowe poskutkował tym, że Argentyna wystawiła film do wyścigu po Oscara. Chociaż „Zama” nie zakwalifikowała się do finałowej piątki, to właśnie o niej było głośno w kinowych podsumowaniach 2017 roku. W swoich zestawieniach umieścłiły ją „Sight & Sound”, „Cine Vue”, „Creative Revie”, a nawet „Guardian”. Temu ostatniemu reżyserka Lucrecia Martel powiedziała zresztą w wywiadzie, że oscarowa gorączka to żart. – To tak jak z kolacją u milionera. Możesz na nią pójść i pozachwycać się jego bogactwem, ale po kolacji wracasz do swojego życia, w którym przecież nic się nie zmieniło – mówiła.
Reżyserka słynie z radykalizmu. Tak w wypowiedziach, jak i w języku filmowym. Dorobiła się przez to przezwiska Terrence’a Malicka w spódnicy. Martel ma 52 lata, a na koncie dopiero cztery pełnometrażowe fabuły, które międzynarodowe premiery miały w Berlinie, Cannes i Wenecji. Wcześniej kręciła krótkie metraże, które narobiły sporo zamieszania nie tylko w jej rodzinnych kraju. W „No te la llevarás, maldito” (1989) pokazała chłopca fantazjującego o zamordowaniu kochanka matki. W „La otra” (1990) skierowała kamerę na transwestytę, który przebiera się za kobietę, by wieczorami tańczyć tango. W „Besos rojos” (1991) odtworzyła sprawę trójkąta miłosnego, w którego finał zaangażowała się policja.
Martel interesują odwieczne problemy, ale pokazane w sposób wymykający się codziennemu postrzeganiu. Odkąd sięgnęła po kamerę, a miała wtedy 16 lat, chciała z jej pomocą wywoływać dyskomfort. Zwracać uwagę na uwierające kwestie, z którymi zdążyliśmy się już oswoić. Nie inaczej jest w „Zamie”, której akcja dzieje się w XVIII wieku w Ameryce Południowej. Bohaterem jest urzędnik na usługach kolonizatora. Mężczyzna myśli jedynie o czekającym go awansie. Ta perspektywa przysłania mu wszystko to, co dzieje się dookoła niego.
Reżyserka wplotła w tę opowieść nie tylko olśniewające obrazy przeszłości, ale też utkała z nich krytyczną analizę stosunków pracy w korporacjach. W losach bohatera przejrzy się każdy, kto choć raz zastanawiał się, czy inwestując czas i energię w karierę, nie rezygnuje z tego, co naprawdę ważne. Surowa w swojej ocenie Martel odziera współczesnego widza z poczucia wyjątkowości. Nie pozwala nam wytłumaczyć się z naszej podległości korporacjom kontekstem czasów. Twierdzi, że wcale nie żyjemy w epoce wyjątkowych szans i możliwości. Filmowy urzędnik myśli przecież dokładnie to samo o sobie.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.