Przed idealnym instagramowym światem chroni się w stylu „gacie po tacie”. W centrum świata mody nie czuła się sobą, więc stworzyła własny świat. Przerabia otaczającą ją rzeczywistość i prowadzi kreatywne warsztaty w tej dziedzinie dla dziewczyn. Poznajcie Aleksandrę Rałowską, czyli Żonę Johna.
Na zdjęciach mam kapcie w kwiatki po babci i poleguję w mojej żółtej łazience. Wyłożyłam ją kafelkami z PRL-u. To autentyk z lat 80., znalazłam je w internecie. Z kolei sukienka w panterkę ze złotą koronką, tiulem i bufami pamięta wystawne bale lat 90. Mama mojej koleżanki szpanowała w niej na bankietach. Widać też moją kanapę. Nową. Mąż powiedział, że nie chce mieszkać w „mieszkaniu starszej pani”, że chce coś kupić sam. To jedyna nowa rzecz w naszym mieszkaniu, bo zdecydowanie wolę przedmioty z historią. To nie kwestia pieniędzy, po prostu jestem zbieraczką i staram się konsumować świadomie.
Tu się krzywię do obrazów Michała Żytniaka. Jest raperem i maluje. Ja do niedawna myślałam, że bycie kimś fajnym oznacza specjalizację. Najlepiej się czułam w roli projektantki, potem dużo gorzej w roli stylistki, bo kreowałam świat, który mnie w ogóle nie pociągał. Był sztuczny.
Teraz głównie przerabiam rzeczywistość. Na zdjęciach widać moje księżycowe opaski zrobione ze skarpetek, gumki do włosów zrobione z firanek i bazarowe torby wyszywane przeze mnie koralikami i kolorowymi nitkami.
Księżycowe opaski
Jestem magistrem filozofii oraz absolwentką Międzynarodowej Szkoły Kostiumografii i Projektowania Ubioru. Umiem wymyślać i szyć ciuchy, projektowałam je dla Odzieżowego Pola, Plny Lala, Shameless i Deni Cler. Jestem w branży od dawna, ale nigdy się w niej dobrze nie czułam. Zawsze stałam trochę z boku.
Przez ostatnie lata zajmowałam się stylizacjami największych produkcji TVN takich jak „Taniec z gwiazdami”, „World of Dance” i „Druga twarz”. Żywiłam się głównie adrenaliną, byłam wycieńczona. Zasuwałam i stresowałam się, żeby potem przez moment było fajnie. Na koniec zawsze przychodził euforyczny finał, kiedy wszyscy się kochali i przytulali. Martwiłam się jednak, że przestałam być wesołą Olą, którą zawsze lubiłam.
Rozejrzałam się wokół siebie i znalazłam mnóstwo materiałów, które zostały mi z czasów projektowania. Zrobiłam parę opasek do włosów i zrozumiałam, jak bardzo tęskniłam za manualnym i kreatywnym zajęciem. Opaski spodobały się moim kumpelkom i wszystkim bliskim mi dziewczynom, więc zaczęłam je sprzedawać i organizować warsztaty z ich szycia.
Zrozumiałam, że praca nie sprawia mi podobnej frajdy. Zajęłam się więc tym, co lubię najbardziej, i wreszcie niczego już nie udaję.
Listy miłości
Opaski traktuję trochę jak domową terapię, by zacząć akceptować swoje wybory. Najbardziej lubię robić je nocą, a że cieszą się dużym powodzeniem, coraz więcej sprzedaję ich w moim sklepie. Chłopaki kupują je dla swoich dziewczyn, a dziewczyny w prezencie dla koleżanek. Chcę, żeby sprawiały radość, więc w każdą sztukę wkładam serce i wyobraźnię.
Takie opaski niedawno wróciły do mody. Najpierw widać je było na wybiegach, teraz są do kupienia nawet w sieciówkach. Ja robię je z legginsów, rajstop, skarpetek (najbardziej lubię frotte z lat 90.) i innych materiałów, które wydają mi się ciekawe.
Co jakiś czas organizuję warsztaty, które przyciągają fajne, kreatywne dziewczyny. Sporo z tych, które do mnie przychodzą, ma artystyczne zacięcie. Wychodzą od Żony Johna z własnoręcznie zrobionymi opaskami. Później odzywają się do mnie, zadowolone, wysyłają zdjęcia. W robieniu opasek jest wszystko to, co lubię. Połączenie rzeźby, mody i poezji. Haftuję na nich ważne pytania filozoficzne, teksty piosenek albo swoje lęki, jest też parę z przekleństwami. Wszystko, co aktualnie chodzi mi po głowie. Dołączam do nich tajemnicze wiadomości od momentu, kiedy na koncercie mojego męża podeszła do mnie jakaś dziewczyna i wręczyła kawałek zwiniętej karteczki. Odwinęłam i przeczytałam: „Hej, jesteś super!”. Zrobiło mi się tak miło, że pomyślałam, że chcę tę czułość przekazywać dalej. To są moje love letters pełne szczerej miłości.
Szybko się jednak nudzę i ciągle wymyślam coś nowego – zaczęłam robić ceramiczne pierścionki.
Gacie po tacie
Moje artystyczne poczynania można śledzić na profilu Żona Johna. Wrzucam tam swoje zdjęcia z opisem w stylu szafiarek. Sięgam po typową dla nich narrację, ale do zupełnie innych stylizacji. Lubię to powiedzenie Witkacego, że sztuka, a więc i moda, ma być jak ptaszek śpiewający na gałęzi. Czymś zwyczajnym i codziennym, pozbawionym pretensji i egzaltacji.
Nigdy nie planuję, co na siebie włożę, a tym bardziej nie rozmyślam, czy moje ubranie będzie pasowało do budynku, na tle którego się sfotografuję. Zaczęłam więc portretować się w tym, w czym chodzę na co dzień, czyli w starych ciuchach. Pisałam, że mam na sobie bluzę za cztery złote, pociętą koszulkę brata, spodenki kąpielowe taty, sweterek Johna z podstawówki z dwoma dziurami postrzałowymi od moli i że dopełniłam ten look plastikową siatką, która jest pamiątką po mojej babci.
Dziś, żeby zaistnieć w świecie mody, trzeba fotografować się na tle przepastnej garderoby i wszystkiego mieć dużo – butów, torebek i ciuchów. Blogerki, szafiarki i influencerki pokazują się w rzeczach, które dostają od różnych firm. W rezultacie nie wiadomo, kim są. Za napędzaniem sprzedaży markom nie idzie żaden styl. Mój nazywa się „gacie po tacie”. Lubię chodzić w starych, wyciągniętych kalesonach, są dla mnie tarczą obronną przed idealnym instagramowym światem. „Gacie po tacie” to też zgryzota całej mojej rodziny. Mama twierdzi, że kiedyś je spali, żebym przestała je nosić. Ale jak mawiał mój ukochany profesor od mody: prawda się zawsze obroni. Dlatego nie myślę już o tym, co ludzie myślą o mnie. Najważniejsze jest to, co myślę o sobie ja.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.