W minionym roku oglądaliśmy ją w trzech najważniejszych polskich serialach – „1983”, „Rojst” i „Ślepnąc od świateł”. Za chwilę zagra w „Innych ludziach” Doroty Masłowskiej na deskach stołecznego TR-u. Ale Agnieszka Żulewska nie chce być celebrytką. – Jak sobie człowiek wymyśli, że jest bardzo ważny, bo zagrał w paru serialach, to oznacza, że będzie lada moment bardzo nieszczęśliwy – mówi aktorka.
Agnieszko, dlaczego zostałaś aktorką?
Gdy byłam w liceum, teatr w Opolu był ważnym miejscem na teatralnej mapie Polski. Naoglądałam się wtedy spektakli Mai Kleczewskiej i Marka Fiedora. Oniemiałam po zobaczeniu „Córki Fizdejki” Jana Klaty. Spektaklu, który przyjechał na opolskie konfrontacje teatralne z Wałbrzycha. Teatr zaczął mnie niepokoić, interesować, w jakiś magiczny sposób przejmować, a że byłam w liceum plastycznym na profilu scenograficznym, scenografia i teatr leżały w kręgu moich zainteresowań. I tak po nitce do kłębka. Kłębkiem była spontaniczna decyzja, żeby zdawać egzaminy do szkoły teatralnej. Tata zapytał: „Jedziesz?”. „Jadę”. „Dokąd?”. „Do Łodzi, bo tam chyba jest najmniej wymagań”. No i bach, ogromne zaskoczenie, dostałam się, będąc święcie przekonaną, że to jest niemożliwe. Przecież nie potrafię tańczyć, a śpiewać się boję. Czułam, że ten świat mnie kręci, ale był dla mnie kompletnie nieodkryty. Nie chcę powiedzieć, że to przypadek, bo w takowe nie wierzę. Po prostu miałam tu być, to jestem.
Rozbiłaś bank, grając duże role w trzech najważniejszych polskich produkcjach serialowych zeszłego roku – „Rojst”, „Ślepnąc od świateł” i „1983”. Jak się w nich znalazłaś?
Z Jankiem Holoubkiem byliśmy na „Rojst” umówieni od samego początku. Pierwszą sceną próbną, od której zaczynał zdobywanie środków na całą produkcję, była ta nakręcona z Dawidem Ogrodnikiem w pokoju hotelowym. Do „1983” przeszłam serię castingów. A z Krzyśkiem Skoniecznym byliśmy w pewnym sensie po słowie. Znamy się od wielu lat i chciał mnie w swoich szeregach umieścić. Cieszę się, że raz na jakiś czas możemy razem pracować.
Castingi mogą być trudne dla aktorki z twoim dorobkiem i talentem. Traktujesz je za każdym razem jak egzamin?
Wydaje mi się, że grono miłośników castingów jest małe. Lubię opowieść Dobromira Dymeckiego, który w scenariuszu castingu miał scenę, w której biegnie z manekinem, uciekając przed policją. I ta scena kręcona była w takiej komórce dwa metry na dwa, oczywiście bez manekina i bez policji! No weź to zagraj. Chociaż czuję, że w wykonaniu Dobromira to mogło być wybitne.
Każda z tych nowych postaci jest zupełnie inna, a jednocześnie bardzo silna. Prostytutka Nadia („Rojst”), wielkomiejska hipsterka w „Ślepnąc…” oraz żona, matka i poniekąd przymusowa opozycjonistka w „1983”.
Mam bardzo dużą wrażliwość na wszystko, co się dzieje dookoła mnie. Zmienne krajobrazy, różne wnętrza, kostiumy, inni partnerzy – wtedy mój mechanizm włącza funkcję „kameleon”, co oznacza: „Dopasuj się i nie przeszkadzaj”. Reżyserzy, których spotkałam, to mądre osoby, potrafiące wyczerpująco opowiedzieć o postaciach i zastanych okolicznościach. Tak że wchodzisz i jesteś. Za każdym razem z innym imieniem.
Która z tych postaci była dla ciebie najbardziej wymagająca?
Każde z tych zadań było raczej przyjemnością niż wyzwaniem. Najdłużej kręciliśmy „1983”, bo jeden wątek jest oparty na mojej postaci. To chyba było najbardziej wymagające, bo musiałam myśleć o tym świecie, powracać do niego. No i byłam bardzo podekscytowana, gdy wchodziłam w scenę z wybuchami, w akcję, w strzelaninę. Zrozumiałam, jaką olbrzymią przyjemność można czerpać z grania w dobrych filmach akcji.
Reżyserzy i reżyserki tych seriali to też zupełnie różne osoby.
Ja to widzę tak – Krzysiek Skonieczny ma w sobie jakąś ogromną wolność i to widać w „Ślepnąc…”. Jest odważny, namiętny, niezaspokojony, dziki, zdolny, młody i uparty. Kocha światło, ale interesuje go również mrok. I to jest w nim fascynujące. A Jan Holoubek to człowiek niezwykłej klasy i kultury osobistej, wdzięku, poczucia humoru. Ma ucho do dialogów i rytmów całości. Praca z nim jest wielką frajdą. Daje miłość i kocha ludzi. I wszyscy te uczucia chcą oddawać z nawiązką. Plan z dziewczynami to była szalona karuzela. Z panią Agnieszką Holland nie spotkałam się na planie, ale Olga Chajdas, Kaśka Adamik i Agnieszka Smoczyńska to po prostu petardy. Uwielbiam je.
No właśnie, mówiło się kiedyś o kinie męskim i kobiecym. Ten podział jeszcze istnieje?
Pewnie dużo dziewczyn by się teraz ze mną pokłóciło, bo wydaje mi się, że te rozróżnienia powinny się zacząć totalnie rozpuszczać. Bo to osoba, człowiek, a nie kobieta czy mężczyzna, zrobiła film czy wyreżyserowała spektakl. Natomiast jest duża jednak różnica w tym, jaką delikatność w pracy mają do zaoferowania najczęściej kobiety. Jak wiele łagodności jest w ich prowadzeniu całego planu filmowego. Są supersilne, bardzo skoncentrowane i skuteczne w zarządzaniu ludźmi. A do tego łagodne. To cecha charakterystyczna i wspólna dla większości z nich.
To mężczyźni nie potrafią być łagodni na planie?
Nie tak jak kobiety. Nie mają w sobie tej miękkości, ciągle muszą coś udowadniać i zaznaczać swoją pozycję. Kobiety działają sprytniej, podświadomie w tym tkwi ich moc.
Przejdźmy do twojej ostatniej kreacji w spektaklu „Cząstki kobiety” w TR Warszawa w reżyserii Węgra Kornéla Mundruczó. Widziałaś jego filmy?
Widziałam tylko „Białego Boga”. Natomiast jego spektakl „Nietoperz” aż trzy razy i uważam, że jest przedstawieniem wyjątkowym.
W teatrze Mundruczó jest większym tradycjonalistą niż w kinie. Jak myślisz, dlaczego?
Ktoś mi w jakiejś rozmowie powiedział, że Mundruczó jest zdecydowanie lepszym reżyserem teatralnym, ale nie mogę tego osądzić po zobaczeniu jednego spektaklu, jednego filmu i zagraniu w jednej jego sztuce. Kornél ma bardzo ciekawą i radykalną wyobraźnię. Jest pół Węgrem, pół Rumunem. Posiada demoniczną siłę, która nie robi jednak ludziom krzywdy. I czułość do świata wyłuskującą kontrastujące ze sobą rzeczy. Lubi kicz, ale jednocześnie penetruje kulturę wyższą. Jest bardzo silną osobowością i ma olbrzymią wiedzę w wielu dziedzinach. To reżyser pełną gębą. W „Cząstkach kobiety”, pozornie tradycyjnym spektaklu, widać te delikatne przesunięcia, gdy nagle wchodzi ten oniryczny świat, jak gadające lodówki czy nasz surrealny taniec z Justyną Wasilewską ze wstążkami.
Jak się pracowało przy tym spektaklu?
Pracowaliśmy z fenomenalną tłumaczką symultaniczną, która przejmowała emocje reżysera.To bardzo trudna i niebezpieczna praca. Musisz się jakoś chronić, bo przecież wszystko od tego drugiego człowieka przechodzi przez ciebie. Jesteś jak medium. Mieliśmy więc dwie gadające głowy. Mundruczó pracuje bardzo precyzyjnie. Wszystko wie. Na każde nasze pytanie odpowiadał od razu długą historią, która przynależała do każdej postaci. Miał narysowane szczegółowe drabinki naszych życiorysów. Oczywiście, była to ciężka praca. Myślę, że każdy z nas po tym wspólnym czasie jest trochę inny. Czuję, że coś się we mnie zmieniło, poszerzyła mi się świadomość aktorska. Mam wrażenie, że zyskałam nowe narzędzia do wykonywania tego zawodu. Wywalałam się wielokrotnie, płacząc na próbach, przedzierałam się przez swoje nieumiejętności. Nauczyłam się pokory, dyscypliny i takiego grania, które jest nam poniekąd obce. TR jest teatrem, który cały czas eksperymentuje. Tu się możesz wpuszczać w rejony dość oddalone od życia. I dlatego śmialiśmy się na próbach, że to będą bardzo dobrze grane „Miodowe lata”.
Łatwo grać siostrę Justyny Wasilewskiej? Kim jest twoja bohaterka?
Justyna jest jedną z najbliższych mi osób w życiu. Jesteśmy w tym samym teatrze, w podobnym wieku. Przyglądamy się sobie. Jestem ambitna do krwi, co wyzwala zazdrość, która się szybko roztapia, ale zabarwia naszą relację. A to właśnie w „Cząstkach kobiety” dodatkowo podbija konflikt dwóch sióstr na scenie. Moja Monika jest tą gorszą, zazdrosną, „grubszą”, której mniej się w życiu udało, zresztą na jej własne życzenie. Justyna jest wyjątkową aktorką. Ma wgląd w coś, do czego jedni nigdy nie dojdą, a inni może po wielu latach praktykowania tego zawodu. Bardzo dużo się od niej nauczyłam, z jej spokoju, z nieszablonowego myślenia o aktorstwie. Justyna konstruuje postacie w piękny i nieoczywisty sposób.
Które spotkania artystyczne wpłynęły na ciebie jako na aktorkę i człowieka? Po pierwsze zapytam o tragicznie zmarłego Marcina Wronę i jego kontrowersyjny film „Demon”, w którym grasz narzeczoną głównego bohatera.
Często do Marcina wracamy, dużo o nim rozmawiamy. Marcin gdzieś tu pomiędzy nami wszystkimi krąży. W zasadzie cały czas jest. Zawsze będzie pamiętany w momencie, w którym odszedł. Jako wysoki, silny mężczyzna, jakim był. To było piękne spotkanie. Im bardziej się od tego oddalam, tym więcej mogę zobaczyć, a i tak jest jeszcze za wcześnie, żeby zobaczyć, czym to tak naprawdę było. Mam blok przed powrotem do tego filmu, ale dla całej ekipy było to wyjątkowe spotkanie.
Dlaczego? Mrok ze scenariusza przenikał na pracę na planie?
Coś tam się działo, nie wiem, trudno mi to tak naprawdę opisać. Mam absolutną pewność, że krążenie energii ma miejsce. Byliśmy w specyficznym miejscu pod Bochnią. Kręciliśmy w starej stodole na wsi, niedaleko było kilka opuszczonych synagog, w te ziemie wsączyły się bardzo różne energie. Wszyscy, mam wrażenie, byliśmy w jakimś zaklętym kręgu, tak jak się to dzieje pod koniec „Wesela” Wyspiańskiego, gdy zaczyna się chocholi taniec. Coś bardzo dziwnego, co zabiera nas ze sobą. My pod koniec zdjęć byliśmy właśnie „zabrani”. Jednocześnie wymieszani, złączeni, przetrąceni w tej mgle od zmęczenia, oparów wódki, od padającego deszczu. Jeszcze nie jestem gotowa tak naprawdę do końca zrozumieć tego doświadczenia. Ale wiem, że to się kiedyś być może wydarzy.
A film „Chemia” Bartosza Prokopowicza?
„Chemia” to Magda Prokopowicz. Nie znałam jej osobiście, ale dokładnie pamiętam ten moment, kiedy usłyszałam przez radio, że odeszła. Nie miałam jeszcze kompletnie nic wspólnego z nią, z filmem ani z reżyserem. Jest tak, że nie wiesz, dlaczego nagle obracasz się, by na coś spojrzeć. Dopiero parę lat później dostajesz odpowiedź, dlaczego. Wiem, że ten film dla pewnych ludzi jest bardzo ważny, budzi emocje, i to mnie cieszy. Ktoś powie, że szantażem emocjonalnym, tanim chwytem. Ale wszystko, co tam zrobiliśmy, wynikało z prawdziwych emocji. Włożyliśmy w to masę pracy i serca. Jak się robi coś ze szczerą intencją, z miłością, to ktoś na pewno zabierze to dla siebie i pójdzie dalej, bogatszy o to doświadczenie.
Nie jesteś niewolniczką wizerunku skandynawskiej piękności. Reżyserzy widzą cię wielowymiarowo.
Wizerunek to duży i ciekawy temat. Czym jest, a co to znaczy mu ulegać. „Wizerunek nie potrzebuje mięsa, nie potrzebuje ciała”, jak mówi Mistrz w „Robercie Roburze” (Spektakl TR Warszawa w reżyserii Krzysztofa Garbaczewskiego). Lubię to, że się zmieniam, że moja twarz się zmienia. Ten zawód wymaga od ciebie bycia wobec swojej twarzy, myślenia o niej, o tym, jak się starzeje. Mam nadzieję, że nigdy nie pomyślę o botoksie na czole. A jeśli pomyślę, to zmumifikuję się za życia na własne życzenie. Twarz pani Jadwigi Jankowskiej-Cieślak jest pięknem.
Ale chyba każdy z was jest trochę przewrażliwiony na swoim punkcie? Ego aktora jest ogromne.
Nikomu nie życzę związku z aktorem lub aktorką. Nie będzie miał łatwo.
Jak sobie człowiek wymyśli, że jest bardzo ważny i że każdy w Polsce rozmawia tylko o nim, bo pojawił się na pięciu billboardach, zagrał w paru serialach i zrobił jedną reklamę, to oznacza, że będzie lada moment bardzo nieszczęśliwy.
Czy są role, których byś nie przyjęła, a jeśli tak, to dlaczego?
Mam jedną nadrzędną zasadę. Ja po prostu pracuję z dobrymi ludźmi, którzy działają tak, żeby widzom, którzy czerpią ze sztuki, poszerzyć świadomość i ich uwrażliwić. Ufam swojej intuicji.
Nie mam też prawa nikogo oceniać, bo ludzie mają bardzo różne sytuacje życiowe, ale wiem, że ja, Agnieszka Żulewska, żyjąca w dzisiejszej Polsce, nie zagrałabym na przykład w „Koronie królów” ani w żadnym filmie, który w pewnym sensie wspierałby tak zwany zły patriotyzm. Nie chcę mieć nic wspólnego z władzą, która wesołym taranem przejeżdża się po polskiej kulturze. Nie chcę mieć nic wspólnego z ignorancją, niekompetencją i głupotą.
Czy masz jeszcze tremę?
Miewam. Ale trema jest dobra. Jest strachem i ekscytacją. Trema to gotowość do skoku. Trema to endorfiny. Dobra trema uzależnia.
Jak odreagowujesz blaski i cienie tego zawodu?
Fatalnie. Jeszcze nie znalazłam na to środków, rytuałów. Szczególnie w teatrze, gdzie odbywa się gra na energii. Człowiek na początku nie zdaje sobie sprawy, jakie to jest trudne. Wyczerpujące i pozostawiające ślady. Naprawdę trzeba znaleźć taki przedpokój, żeby zostawić tam rzeczy, te emocje, i pójść dalej w spokoju. Ja się jeszcze tego uczę. Na razie słabo mi to wychodzi, bo zazwyczaj jadę na fali emocji związanych z zagraniem spektaklu, a one wyciszają się powoli.
Twoje marzenie zawodowe?
Zagrać Królową Kangurów w australijskiej superprodukcji. Rozwijać się, uczyć, poznawać ludzi, jeździć w najdziwniejsze miejsca świata i kręcić, kręcić się, badać, śmiać się, umrzeć gdzieś nad oceanem ze śmiechu. Taki plan.
Niedługo premiera „Innych ludzi” Doroty Masłowskiej w rodzimym TR-ze. Kogo grasz w tym śmieszno-strasznym portrecie współczesnej Warszawy?
Dorota infekuje rzeczywistość. Po skończeniu książki idziesz i rozmawiasz z ludźmi jej frazą. Masłowska po prostu zrzuca na ciebie bombę układu słów, porównań i darcia łacha z rzeczywistości. W taki czuło-straszny sposób. Gram Sandrę, siostrę głównego bohatera. Ona jest takim trochę duchem, który na niego patrzy, trochę go podpuszcza, ale też ratuje, jest przy nim.
Zaczęliśmy od seriali i na nich skończmy. Oglądasz telewizję?
Jestem od lat głęboko uzależniona od „Kuchennych rewolucji” Magdy Gessler. To najlepszy dokument o dzisiejszej Polsce, jak powiedziała o nich Dorota Masłowska. To prawda, osobowość prowadzącej w połączeniu z autentycznością miejsc i ludzi umieszczonych w formacie telewizyjnego show nie pozostawia nikogo obojętnym. I tak z lenistwa i braku dyscypliny czasem rozleję się jak mleko przed Netfliksem, ale uważam, że to odkurzacze naszego cennego czasu. Czy naprawdę wszyscy chcemy rozmawiać o tym samym? Podglądanie żółwia odkryje przed nami znacznie więcej niż podniecone przekrzykiwania o nowym „Black Mirror”.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.