Arkadyjskie Kresy w książce „Wieża Eiffla nad Piną. Kresowe marzenia II RP” Agnieszki Rybak i Anny Smółki stają się westernowym Klondike z czasów gorączki złota – rajem nie dla szlachcianek z dworków, a odkrywców, pionierów i śmiałków.
Jeśli lubisz westerny, ta książka na pewno ci się spodoba. Mimo że dzieje się na wschodzie, amerykańskie hasło epoki pionierów „Go West, young man” jakoś tu pobrzmiewa. Choć różnią się kierunki geograficzne, a i kontynent oraz czas nie ten. Idzie zaś o polskie Kresy II Rzeczpospolitej ledwie scalonej po 123 latach zaborów. Wówczas centralna władza w Warszawie namawiała, by jechać na ziemie pod wieloma względami dziewicze, zagospodarowywać je, harować za grosze od świtu do nocy, a odpłacą się śmiałkom z nawiązką. Jak amerykańska Kalifornia lub Klondike czasów gorączki nafty i złota.
W naszej tradycyjnej opowieści Kresy to niemal mityczna Arkadia: szlachecki dwór (a może nawet arystokratyczny pałac), polonez Ogińskiego, rauty oraz bale, polowania i grzybobrania jak u Mickiewicza, zaś przez okienko panna Zosieńka wypatruje swojego rycerza. Pewnie bywało i tak, lecz to dalece nie wszystko, gdyż ówczesne Polesie czy Podole, Wołyń lub pagórki nad Niemnem, to raczej kraina biedy i słomianych łapci, wiosennego i jesiennego błota, które czyniły te krainy zupełnie odciętymi od świata (nie było dróg, więc po bagnach Polesia przemieszczano się przez znaczną część roku łodziami), głodu i analfabetyzmu. W tę symboliczną, ale też dosłowną dzicz, jechali zapaleńcy, by – zupełnie jak zdobywcy Dzikiego Zachodu – dobijać się lepszego życia, a niekiedy i milionowych fortun.
Byli między nimi ludzie z tytułami arystokratycznymi, przejęci służbą dla ojczyny. Absolwenci najlepszych uniwersytetów, którzy na Kresach dostrzegali szanse spożytkowania swoich umiejętności. Artyści i urzędnicy, intelektualiści i organizatorzy, a każdy z żyłką awanturnika, bowiem nikt inny nie porywałby się na takie wariactwo. W miastach zastawali garść lichych domów w spadku po najbardziej zapadłych prowincjach carskiego Imperium, cerkwie, kościoły zbudowane w stylu drugorzędnego baroku, synagogi, ale też, jak na Podolu, ruiny zamków – pamiątki po Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Mieli otwarte pole do popisu. Wyobraźnia i inicjatywa nie znały granic.
Chwytano się pomysłów romantycznych i zupełnie absurdalnych, lecz urzekających, być może właśnie ze względu na swój kompletny irracjonalizm. W stolicy Polesia, Pińsku, postanowiono stworzyć śródlądową flotę wojenną Rzeczpospolitej, zbudowano też port i stocznie, a w mieście stacjonowały oddziały marynarzy. Musieli nieźle bałaganić, skoro nawet w lokalnych gazetach pisano, że dziewczętom z dobrych domów nie wypada pokazywać się na nadrzecznych bulwarach w ich towarzystwie. Były z tą flotą niezliczone problemy, gdyż poleskie rzeki raz po raz zmieniały koryta, rozlewały i wysychały podczas gorących lat, a i z militarnego punktu widzenia te prymitywne okręciki nie mogły powstrzymać bolszewickich agresorów. Na dodatek inżynierowie stawiający mosty nie konsultowali wysokości przęseł z armią, więc zamykały marynarzom drogę żeglugi. Ale za pomysłem na flotę ściągnęli do Pińska restauratorzy i hotelarze, pojawiały się trupy teatralne, dawano koncerty, a w mieście był nawet, jak wówczas pisano, „wesoły domek” dla panów żołnierzy. Umyślono nawet wybudować drewnianą miniaturę paryskiej wieży Eiffla (25 metrów wysokości), by nad lokalnym postępem i światowością postawić definitywną kropkę.
Ale już na Wołyniu przy kopalniach znakomitego bazaltu wybudowano wzorcową osadę górniczą. Wszystko od zera, dokładnie według planu, domy ustawiono pod sznurek, nie zapomniano o szkole i domu kultury, jakby realizowano marzenie Stefana Żeromskiego o szklanych domach, mimo iż osada powstała z drewna. W Zaleszczykach nad Dniestrem – po drugiej stronie rzeki była już Rumunia – ustanowiono uzdrowisko, by poprawiać zdrowe obywateli kąpielami słonecznymi, gdyż w mieście nie było ani wód mineralnych, ani specjalnie pięknych krajobrazów czy szczególnego klimatu. Dorobiono do tego całą teorię, wspartą artykułami pisanymi przez uznanych medyków.
Gdyż wcześniej w miasteczku nie było dosłownie nic, prócz okolicznych sadów morelowych i kresowej przyrody. Trzeba było nawieźć żółty piasek (dniestrzański był szary) na zakładane od zera plaże, stworzyć pensjonaty i hotele, bulwary, parki rozrywki, otworzyć restauracje i tor wyścigów konnych. Namawiano do kajakarstwa, żeglarstwa, turystyki i kultywowania tężyzny fizycznej. Wymyślono, że Zaleszczyki będą stolicą polskiego winiarstwa; zamierzano tu produkować wina podobne do reńskich i węgierskich. Ukuto specjalne slogany reklamowe, puszczając oko do letników płci obojga, że w Zaleszczykach urlop musi się udać, a i o romans tu łatwiej niż gdzie indziej. Udało się. Do miasteczka zajechał na wypoczynek sam marszałek Józef Piłsudski.
A skoro o Piłsudskim mowa, to w jego ukochanym Wilnie zbudowano od podstaw rozgłośnię radiową i fabrykę radioodbiorników, której produkty konkurowały z Telefunkenem i Philipsem nie tylko u nas, ale też na całym świecie. I tak dalej.
Agnieszka Rybak i Anna Smółka dodały obowiązującej w Polsce legendzie Kresów i międzywojennego dwudziestolecia opowieści szerzej nieznane, czułe i zachwycające. Z takich Kresów, przepełnionych fantazją i kolorowymi ludzkimi typami, można być dumnym bez nieznośnego oraz niezbyt mądrego zadęcia.
„Wieża Eiffla nad Piną. Kresowe marzenia II RP”, Agnieszka Rybak, Anna Smółka, Wydawnictwo Czarne
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.