Subkultura buciarzy istnieje w Polsce od 10–12 lat. Moda przyszła do nas ze Stanów wraz z eksplozją hip-hopu. Sneakersy pokazują styl, dowcip, zajawkę. O inwestowaniu w streetwear wykłada się teraz nawet w SGH.
Otarłam się o buciarstwo, zawiązując sznurówki w damskiej szatni. Właścicielka lśniących kolorowych sneakersów czyściła je i drapała poślinionymi palcami. Była skłonna zniszczyć swój perfekcyjny manikiur, byle zetrzeć niewidzialne plamy. Bo but wyglądał idealnie: był czysty, ale chodzony. Przynajmniej dla laika, bo w slangu buciarzy nie był coke white. Nie był NiB-em (ang. new in the box), czyli egzemplarzem niewyciągniętym z pudełka, taką buciarską inwestycją. Dlatego w podręcznym zestawie sneakerheada powinny się znajdować specjalne chusteczki do czyszczenia outersole, czyli zewnętrznej podeszwy, oraz przezroczyste skarpety na buty, które szybko się wkłada, gdy zaczyna padać, zanim w domu wymyje się podeszwę już na serio cifem. Poza tym buciarze mają pod ręką szampon, protektor i renowator, którymi pieszczą spód, wierzch i środek sneakersa po każdym użyciu. Jeśli była to dłuższa wycieczka, w ruch idzie pralka ze specjalnym detergentem bezpiecznym dla ukochanych trampek. A jeśli sprawy przybiorą jeszcze gorszy dla obuwia obrót i, nie daj Boże, odciśnie się na nich ząb czasu, pozostają specjalistyczne warsztaty, które odrestaurują dowolne adidasy za jedyne parę stówek. A po co to wszystko?
Subkultura buciarzy istnieje w Polsce od 10–12 lat. Wcześniej kolekcjonowanie sportowych butów było u nas absolutnym ewenementem, trochę jak zbieranie kłów prehistorycznych zwierząt. Moda przyszła ze Stanów wraz z eksplozją hip-hopu. I to właśnie raperzy, a nie zawodnicy koszykówki, wprowadzili ją do mainstreamu. Aktualnie każda większa marka odzieżowa ma swój rodzaj sportowego buta, który dopełnia wizję projektanta. Z kultowych sneakersów robi się nawet maski chroniące prywatność w sieci i na ulicy. Jeszcze nie antysmogowe, ale to pewnie tylko kwestia czasu. Na razie zamienią twarz człowieka w superbohatera.
Jeszcze dekadę temu było w Polsce obciachem założyć trampki, choćby nie wiem jak dizajnerskie, do garnituru czy sukni wieczorowej. Dziś pary biorą ślub w adidasach lub pumach (czy najkach), co zdziwi najwyżej starszyznę. Gdy za wiele lat potomni będą się przebierać w strój z obecnej epoki, założą przede wszystkim sneakersy, do których dobiera się skarpety i resztę stroju, aż wszystko fituje. Co więcej, w tych czasach nawet jakże pojemne słowo „but” zmieniło swój sens, bo kolekcjonerem butów nie nazwie się ten, kto ma w swoich zbiorach mokasyny, sztyblety czy chodaki, lecz ten, kto zbiera wyłącznie sneakersy. Dla tego określenia, niepotrzebnie kojarzącego się z batonem, wciąż nie ukuto jeszcze polskiego odpowiednika. Za używanie laickich synonimów: tenisówki, trampki, adidasy albo pepegi, buciarze spuszczą mi tęgie lanie. Można ewentualnie powiedzieć kicksy, co wciąż nie rozwiązuje problemu w polszczyźnie.
Buty mówią (jak każda część garderoby). Pokazują styl, dowcip, zajawkę, milcząco nazywają naszych idoli. Fan Kanye Westa zdecydowanie musi chodzić w butach Yeezy projektu rapera, a ten, dla kogo autorytetem jest Travis Scott, zakłada sygnowany przez niego model Nike Air Jordan 1. Krytycy muzyczni, hołdujący bardziej niszowym gatunkom, noszą adidasy Palace Superstar, te same, co ich ulubieniec Bonnie „Prince” Billy. Możemy więc wybrać idola i przypisaną mu parę butów. Albo pozwolić, by specjaliści odczytali naszą wrażliwość i opisali ją za pomocą niespodzianki w pudełku. Marketing opowie o każdym modelu niesłychane historie, zbuduje szczegółową mitologię buta, którą aż chce się wyznawać. Czy raczej wyznawać tworzącą dany mit markę. Przypomina się anegdota z zapomnianej biblii „No logo” Naomi Klein, według której marki z obuwiem sportowym w latach 90. pozwalały na kradzieże w sklepach w czarnych dzielnicach amerykańskich miast, by otoczyć swój produkt jeszcze większym kultem. Czegoś, co warto ukraść, byle to mieć. Dziś obciachem są fejki, więc resellerzy muszą mieć stosowne dowody na oryginalność towaru. Wymagamy, by był autentyczny, bo chcemy historii prawdziwej. Poprzez buty na nowo przeżywamy lata 80., te, o których wtedy marzyliśmy, oglądając „Beverly Hills 90210”. Nosimy daddyshoes nieswoich tatusiów, bo nasi zakładali wtedy trumniaki albo sandały na skarpety.
Można spojrzeć na buciarstwo jak na wąską specjalizację zwyczajnej codzienności. Tak jak kawa – którą pijemy wszyscy, nieortodoksyjnie parząc ją w domu, stała się domeną baristów; ludzi czujących w poszczególnych mieszankach, parzonych z sekundnikiem w ręku, ogrom smaków, jakie my, laicy, możemy sobie tylko wyobrażać – tak też buty sportowe, w jakich każde dziecko biega na wuefie, a emeryt człapie po zakupy, bo są wygodniejsze, gdy spuchną stopy, dla niektórych znaczą tyle samo, co obiekty muzealne. Ze swoją historią i formą, w której zaklęte są złote proporcje. Buciarze jak bariści znają się na przedmiocie swej obsesji, potrafią wymienić wszystkie OG, czyli pierwsze edycje kultowych modeli, tytuły teledysków, w których się pojawiły, znają daty premier najważniejszych adidasów miesiąca. Lecz w przeciwieństwie do baristów nie potrafiliby zrobić trampka od podstaw: uszyć go i skonstruować. Tego rodzaju sekretna inżynieria jest tylko przedmiotem podziwu, a nie wiedzy sneakerheadów. Dlatego tak rozczarowujące jest zamawianie customów – modeli personalizowanych. Co z tego, że można sobie wybrać kolor każdej części składowej z kilku czy kilkunastu dostępnych, a także kazać napisać swoje imię na pięcie czy języku, skoro wciąż nie da się przeformatować samej budowli tenisówki? To wciąż tylko nakładanie ornamentów. Można zamówić ręcznie malowany obrazek z filmu czy komiksu na boku czy czubku trampka, ale but pozostanie w tej samej formie, w jakiej noszą go inni maniacy kicksów. Jedyna szansa na heat – rozpalenie ciekawości znawców rzadkim okazem – to kupić buty za granicą: w Stanach albo Japonii. Na takie wyprawy sneakerheadzi wybierają się sami albo polują na buty przez internet.
Tu zbierają się resellerzy z budzikiem nastawionym przed premierą jakiegoś hitu. Jak w aukcji na Allegro, liczy się refleks, z jakim naciskamy klawisz, bo pięć sekund później nie ma już ani jednej pary. Gdy się zawahasz, czy na pewno dobrze wybrałeś swój rozmiar, zostajesz z niczym. Dlatego reseller wykupuje i odsprzedaje potem wszystkie rozmiary. Oczywiście wielokrotnie drożej. O inwestowaniu w streetwear wykłada się nawet w SGH. Z mojej laickiej wiedzy wynika jednak, że to mit. Poza zwykłą spekulacją obuwiem te najdroższe modele sprzedawane na aukcjach po kilkadziesiąt tysięcy dolarów to buty, których naprawdę nie dałoby się kupić, bo pochodzą z serii pięciu par, jakie wyprodukowano specjalnie dla Michaela Jordana 30 lat temu. Ta para, która osiąga niebotyczną cenę, to jedna z dwóch, które komuś podarował. Więc status tego eksponatu równa się raczej pamiątce po sławnych ludziach.
Czy zbieranie sneakersów różni się czymś od innych rodzajów kolekcjonerstwa? Sztuki, dizajnu, komiksów, płyt, osobliwości – wszystko jedno. Chyba nie różni się niczym, skoro pasjonaci kupują po dwie pary: jedną jako lokatę kapitału, a drugą do chodzenia. Jak w przypadku innych subkultur jest też z nich beka: memy z komunikatem ze strony Nike’a: „Out of stock. Fuck yourself, you ain’t got no yeezy, n***a”. Albo gify, że założywszy nówki przy kasie i idąc w miasto, buciarz rozkłada przed każdym krokiem ręczniki papierowe. Są też sensacje typu cum on sneaker, czyli nowa kategoria pornografii: seks uprawiany w fetyszu, na którym potem ląduje sperma. Złośliwe uwagi rozpowszechniają krytycy butowej manii, widzący w modzie na sneakersy triumf dawnego dresiarstwa, którego szpanerskie adidasy mają być drogim reliktem. Rację mają jednak ci, którym kicksowa mania naprawdę przeszkadza w życiu. Pod Warsaw Sneaker Store koczowały tłumy sneakerheadów już wieczór przed premierą jakiegoś wyjątkowego modelu. Na jednej z głównych ulic centrum miasta nie dało się funkcjonować, więc przeciwko kolejkom blokującym ruch słusznie protestowali mieszkańcy. Nawet gdyby się chciało kupić to, za czym wszyscy tam stali, nie wystarczyło po prostu przyjść na otwarcie. Trzeba było wygrać na loterii, a jeśli miało się szczęście, za wybrane tenisówki zapłacić ponad tysiąc złotych. Zresztą i tak nie dostałoby się swojego numeru, pozostało więc tylko skorzystać z jeszcze droższej oferty koników.
Dlatego że buciarstwo to głównie męski sport, rywalizacja podobna jest hiphopowym braggom (ang. bragga – styl nawijki raperskiej, polegający na tym, by wychwalać siebie samego ponad innych), a kolekcjonerzy dissują się nawzajem (ang. diss – konwencja słowna ataku rapera na innego artystę). Choć są też, jak się przekonałam w damskiej szatni na siłowni, buciarki. Nie spytam więc, czego but jest przedłużeniem, skoro elegancki samochód miał być widoczną dla świata nakładką na penisa. A że tę większość buciarzy już posiada, zostają jakieś inne – parzyste – części ciała.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.