Andrei Arnold nie wystarcza społeczny realizm. W „Birdzie”, który miał premierę na 77. Festiwalu w Cannes, buduje domek pełen czarów. Włącza do filmu perspektywę zwierząt, wprowadza magiczne przemiany. Eksperyment nie zawsze udany.
Szłam do kina życzeniowo. Bardzo chciałam, żeby ten film mi się spodobał. Powinien mi się podobać, bo spełnia wszystkie moje warunki, a jednak nie udał się między nami ten matching. Tak bywa: chcesz, żeby przypadł ci do gustu ten akurat chłopak, ta szkoła czy praca, ale, niestety, tak się nie da. Byłoby łatwiej, ale widać nie o to chodzi. Im dłużej wysilam się, żeby coś mi się spodobało, choć to po prostu nie dla mnie, tym bardziej opóźniam nadejście tego, czego jeszcze nie znam. Kto wie, czy to inne mi się spodoba, ale przynajmniej spróbuję.
Zaraz, skąd wiem, że to na pewno nie to, skoro odpowiada moim kryteriom? Może źle je sformułowałam, może jestem uprzedzona, może spróbuję jeszcze raz, a nuż polubię? Nie, po prostu wiem, że nie, tylko sama przed sobą się nie przyznaję. Chwilę się oszukuję, ale w końcu się żegnam. Choć może to wcale nie pożegnanie, tylko zdanie sobie sprawy, czego właściwie szukam. Tego nie. Zaakceptowanie, że coś, co miało być dla mnie, jednak takie nie jest, przychodzi trudno, ale wreszcie je przełykam.
Laureatka Oscara Andrea Arnold, reżyserka „Bird”, jest specjalistką od portretów brytyjskiej klasy robotniczej
Podobnie czuje się 12-letnia Bailey, gdy jej tata o ksywce „Bug” budzi ją wiadomością, że ma dla niej cekinowy kombinezon. W cętki – dokładnie taki, jak chciała. Jej mina mówi jednak coś odwrotnego. I tak wystąpi w nim jako jego druhna, to już zdecydowane. Dziewczynka patrzy na strój z obrzydzeniem, czegoś takiego na pewno nie włoży. I jak to, on się żeni, a ona tego nie wie? Domyśla się, kim jest wybranka, jak tylko wprowadza się do nich nowa kobieta z dziewczynką u boku. Wcale się jej to nie uśmiecha.
Z tego miejsca reżyserka rozwija pejzaż życia rodziny. Za dom służy im squat, Bailey mieszka w jednym z pokoi z bratem Hunterem. Bug został ojcem w wieku 14 lat. Nic dziwnego, że dawno już nie jest z żadną z matek swoich dzieci. Ta, która urodziła Bailey, rezyduje w mieszkaniu z gromadką kolejnych pociech, jakie ma z innymi mężczyznami. Jej aktualny chłopak niespecjalnie je lubi. Jest groźny, kobieta się go boi. Poddała się, jest uzależniona, dzieci pozostawiła same sobie. Bailey czuje się osamotniona, zła na cały świat.
Brzmi przygnębiająco, ale Andrea Arnold, reżyserka „Bird”, jest specjalistką od portretów brytyjskiej klasy robotniczej, czułych, nieco rozmarzonych, w których zmysłowa strona rzeczywistości czyni życie znośnym, a nawet pięknym. Zapach, dotyk, smak udaje jej się uchwycić we wrażeniach. W jej „Wichrowych wzgórzach” (2011) dziewczyna liże niezabliźnione rany na plecach chłopaka. On się uśmiecha, ona też.
Nowemu filmowi Arnold przyświeca „Kes” (1969) Kena Loacha, w którym wyobcowany chłopiec w górniczym miasteczku tresował pisklę sokoła. Podobnie tu dziewczynka porozumiewa się z ptakami. W pierwszej scenie można odnieść wrażenie, że mewa ląduje tuż przed nią i mówi jej imię. Potem kruk spełnia jej prośbę, jakby wiedział, co ma na myśli. Baśniowe elementy przyrody (czy wyobraźni – decyzja nie jest to ostateczna) chronią bohaterów przed cierpieniem. Pokazują, że wcale nie jest tylko źle, wystarczy tylko zwrócić wzrok w inną stronę, dojrzeć przychylność otoczenia. Usłyszeć muzykę, która łączy we wspólnotę różne istoty.
Muzyka w świecie Arnold służy za drogowskaz. Nie potrafię już słuchać „We found love” Rihanny, nie widząc sceny w supermarkecie z „American Honey” (2016). Dziewczyna z dredami i plecakiem zauważa chłopaka przy kasie, który wchodzi na taśmę i zaczyna tańczyć. Miłość od pierwszego wejrzenia toczy się odtąd na trasie przez Amerykę w rytm tego utworu. Po „Bird” nie będę mogła słuchać „Yellow” Coldplay bez myśli o wspólnym karaoke, a capella, nawet bez podkładu. Fajne uczucie, że ludzie wokół znają tekst piosenki, nawet sami nie wiedzą skąd. Bohaterowie śpiewają, bo wesele Buga ma być sfinansowane z czegoś ekstra, mianowicie ze sprzedaży jadu ropuchy, znanego psychodeliku. Żeby zarobić, puszcza on płazowi różne piosenki, sprawdza, co działa najlepiej. Okazuje się, że trzeba śpiewać prosto z serca, wtedy ropucha wydala śluz, którym można handlować. „Yellow” nadaje się idealnie.
Naturalność świata przedstawionego przez Andreę Arnold wynika z tego, że film jest przeżyty, a nie wymyślony
Bailey ma dość takiego życia i obojga swoich rodziców. Goli włosy. Nie wraca na noc. W gangu chłopaków nie ma dla niej miejsca, więc zakłada swój. Wstąpią do niego: dziwny facet imieniem Bird oraz jej młodsze rodzeństwo. Herszt bandy zaprowadza swoje zasady: znaleźć rodziców Birda, unieszkodliwić chłopaka mamy, pomóc Hunterowi wyjść z opałów. Bailey wcale nie jest tak delikatna, jak można by przypuszczać. Wrażliwa, ale też brutalna. Przemoc jest odpowiedzią na przemoc. Kręci filmy, w których rejestruje ważne momenty. Odwrotnie niż większość osób, nie kieruje obiektywu na siebie, lecz na to, co dostrzega. Znaczące szczegóły, zachowania, którym uważnie się przygląda. Chwyta kamerą mewę, motyla, węża, psa albo człowieka, który robi komuś krzywdę. Wyświetla te obrazy na ścianie nad swoim materacem. Powtarza raz po raz.
Kim jest filmująca dziewczynka, jeśli nie figurą, w której chowa się autorka? Andreę Arnold nazwałabym jedną z moich ulubionych reżyserek. Nikt tak jak ona nie potrafi oddać młodzieńczego wzburzenia, głębokiego poczucia niesprawiedliwości, potrzeby bycia kochaną. Zdeterminowane kobiety, bo zwykle są to osoby płci żeńskiej – nawet tytułowa bohaterka „Krowy” (2021) – próbują sobie pomóc, jednak robiąc najgłupsze rzeczy, wpędzają się w kłopoty. Mimo to twórczyni „Fish Tank” (2009) zawsze traktuje je poważnie. Śledzi, jak cierpią z własnej winy, tęsknią za czymś, co wydaje się z pozoru bezsensowne. Próbują oswoić rzeczywistość, choćby była dla nich nie wiadomo jak wroga.
– Dziewczyna za kratami, która próbuje się wyzwolić, to mój temat – przyznaje Andrea Arnold podczas swojej master class w Cannes, towarzyszącej ceremonii wręczenia jej Carrosse d’Or w sekcji Quinzaine des Cinéastes. Często kino reżyserki mówi o zemście, pokazuje wybuch wściekłości, przełom i ponowne narodziny. Niemal każdy z jej filmów posiada swojego rodzaju happy end. Nie żeby od razu żyli długo i szczęśliwie, ale pojawia się nadzieja na zmianę, ugruntowuje poczucie własnej siły.
Naturalność świata przedstawionego przez Arnold wynika z tego, że film jest przeżyty, a nie wymyślony. Kręci bez prób, spontanicznie, w rzeczywistych wnętrzach. Używa taśmy filmowej, zostawia brudne brzegi kadru, żeby nadmiernie nie estetyzować. Jej plan zdjęciowy to taki, na którym nie rzuca się słów: „akcja!” i „cięcie!”. Robbie Ryan – stały autor zdjęć Arnold – stwarza atmosferę, w której uczestnicy czują się jak u siebie, i kamerą z ręki rejestruje to, co robią. Zdjęcia powstają chronologicznie, dla aktorów film jest doświadczeniem równie realnym jak życie. Dzięki temu widz przeżywa doświadczenie wraz z nimi. Po wyjściu z kina nie ma wrażenia obejrzanego filmu, lecz czegoś, co naprawdę emocjonalnie się wydarzyło. Arnold nosi wszystko na wierzchu, emocjonalna przerabia wszystko, co jej się zdarza, przez ciało. Podobnie jest w jej filmach.
Dlaczego pokazany na festiwalu w Cannes „Bird” to film nieudany?
Oglądamy tu instynktowne działania ludzi, impulsy i decyzje w całym nieprzewidywalnym chaosie. Wrażenie prawdziwego życia w jej najlepszych filmach wynika stąd, że miesza ona aktorów z nieaktorami. Kluczową rolę odgrywa więc casting. Odtwórczynię głównej roli w „Fish Tank” znalazła na peronie kolejowym. Przyszła aktorka stała na jednym peronie, wrzeszcząc na swojego chłopaka, który stał na sąsiednim. Temperament to pierwsze kryterium, żeby ktoś wszedł do obsady filmu Andrei Arnold. Dziewczyny do „Bird” szukano, jeżdżąc po szkołach i pytając wychowawców o najbardziej niegrzeczną osobę w klasie. Nykiya Adams spełniła ten warunek, okazała się też niebywale zdolna. Inaczej było tylko w „Krowie” – trzeba było wybrać kilka cieląt i filmować je przez kilka lat równolegle, żeby zarejestrować ich całe życie. Arnold lubi filmować zwierzęta, ale nie zatrudnia wytresowanych. Dlatego każdy pies, ptak, wąż, które pojawiają się na ekranie, są również naturszczykami, jak ludzie.
Obok nich występują profesjonalni aktorzy, w tym przypadku: Barry Keoghan, Franz Rogowski. Akurat obaj wypadają dość sztucznie. Czy to za sprawą tła, czy nietrafionych wyborów, trudno powiedzieć. Dość, że Keoghan kpi sobie z własnej, znakomitej roli w „Saltburn”. Cytuje piosenkę „Blood on the dance floor” oraz znów tańczy, tylko że gorzej. Zaś Rogowski eksploatuje swoją baśniową, fantastyczną stronę. Pląsa w spódniczce po łące jak jurodiwi albo całym dniami sterczy na szczycie bloku. Gra postać desperacką, odstającą od otoczenia. „Ptasiek” powraca w całej okazałości. Lepiej od Arnold natchnionych wyrzutków tego rodzaju portretuje jednak Alice Rohrwacher („Szczęśliwy Lazzaro”, „La Chimera”). Rozumiem, że Arnold chciała poeksperymentować, nie wyszło to jednak jej filmowi na dobre.
To, co zawsze było siłą kina Arnold, w „Bird” wynurza się tylko na chwilę i niknie. Płynność horyzontu, jak okiem sięgnąć brak granic, wystarczy tylko pokonać wewnętrzne bariery. Typowa bohaterka Arnold to kobieta, która chodzi za facetem. Wypatruje go, sama nie wie, czego od niego chce, ale staje mu na drodze. W „Red Road” (2006) była to strażniczka londyńskiego City Eye, która na kamerach wypatrzyła mężczyznę, zaczęła go śledzić. Wiemy tylko, że wyszedł z więzienia za morderstwo. Nie wiemy, czego ona on niego chce i co on jej zrobił. Przyciąganie, który toczy się między tymi dwojgiem, zapowiada skrajne niebezpieczeństwo. Debiut Arnold trzyma w napięciu do ostatniej minuty i podobnie działały inne jej filmy. W „Bird” Bailey chodzi za Ptaśkiem, dziecko opiekuje się bezbronnym dorosłym jak jego rodzic, ale ich relacja nie jest przekonująca.
Historię swoich postaci Arnold zaczyna zawsze od jednego zdania czy obrazu. W „Fish Tank” była to dziewczyna sikająca na dywan w salonie cudzego domu. Do niej autorka wymyśliła resztę opowieści – losy dziewczyny, która prześladuje faceta swojej mamy (grał go młody Michael Fassbender). „Nikt nie jest nikim” – brzmi fraza, na której Arnold zbudowała „Bird”. Każdemu przydaje podmiotowości, pozwala istnieć na takich samych prawach. Przecież inteligencja nie jest czymś, co się ma lub czego się nie ma, lecz relacją między różnymi formami istnienia, nie tylko ludźmi. Grzyby i algi, pierwotniaki i bakterie – tak daleko Arnold się nie zapuszcza, ale próbuje wytrącić nas z ludzkocentrycznej optyki.
Niestety, robi się z tego film dla dzieci, domek pełen czarów. Doceniam równościową perspektywę, w której spojrzenie zwierzęcia jest tak samo ważne jak dorosłego czy dziecka. Napisy końcowe dowartościowują każdą osobę pracującą przy filmie na równi, bez różnicy, jaką pełniła funkcję. Po prostu uporządkowano je bez hierarchii alfabetycznie – choć, trzeba przyznać, trudno wyprzedzić w tym porządku reżyserkę, której zarówno imię i nazwisko zaczyna się na A. Trudno nie myśleć o „Bird” jako manifeście, którym objęła wszystkich, przytuliła ślimaki, jaszczurki i żaby do swego serduszka. Czy szlachetność jest celem samym w sobie? W „Bird” przysłania cel, jakim ostatecznie jest zrobienie dobrego filmu.
Bailey staje się kobietą i to wcale nie dlatego, że dostaje pierwszego okresu czy zaczyna się malować. Podejmuje autonomiczne decyzje, wydaje swoje, niezależne od nikogo, sądy. Nie ma obaw i pytań, co z niej wyrośnie. Może będzie kręcić filmy, pomagać ludziom i zwierzętom, nie wiadomo. Widać w niej otwarcie na innych, próbę zrozumienia ich motywacji i potrzeb.
W końcu zakłada cekinowy kombinezon w cętki i stawia się na weselu. Robi przyjemność ojcu czy sama chce się ostatecznie w to ubrać? Samodzielna, staje się częścią wspólnoty, nie musi nic w sobie poświęcać. Nie wiadomo, czy odleci jak Bird, czy będzie pełzać jak Bug. Nie martwię się o nią.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.