Christian Bale: Daję z siebie wszystko
Christian Bale – mistrz ekranowych transformacji – zawsze poświęca się dla roli. Chętnie pracuje z Davidem O. Rusellem, reżyserem „Zapaśnika” i „American Hustle”. Już 14 października do kin wchodzi rozgrywający się w latach 30. XX wieku „Amsterdam”. – Chcieliśmy stworzyć bohaterów, którzy bez względu na przeszkody odrzucają cynizm, nienawiść, pozostają optymistami – mówi Bale. Na wielkim ekranie towarzyszą mu m.in. Margot Robbie, John David Washington, Rami Malek i Robert De Niro.
To pana trzecia współpraca z reżyserem Davidem O. Russellem. Zgadza się pan na jego propozycję bez czytania scenariusza?
Nigdy nie przyjąłbym roli bez zapoznania się ze scenariuszem – taki ze mnie irytujący drań. Poświęcam się rolom całkowicie, dlatego muszę się najpierw zastanowić, ile mogę z siebie dać. Z Davidem zawsze dużo rozmawiamy o pracy. Niektóre rozmowy zaowocowały filmem, inne projekty nigdy nie zostały zrealizowane. Podoba mi się jego podejście do kina i do życia. Zawsze chcę w jego filmach dać z siebie wszystko. I nie jestem w tym odosobniony – aktorzy chętnie do niego wracają.
Ma pan własny, unikatowy sposób wchodzenia w rolę. Jak to się dzieje?
Kiedy David przyszedł do mnie po raz pierwszy, żeby rozmawiać o pomyśle na „Amsterdam”, przyniósł opowieść o marszandzie, który doznał urazu twarzy. Zafascynowała go na tyle, że postanowił się nią ze mną podzielić. Do projektu wróciliśmy pięć czy sześć lat później, zaczynając od trójki głównych bohaterów: doktora Burta Berensteina, artystki dadaistki Valerie i prawnika Harolda. Chcieliśmy stworzyć opowieść o przyjaźni, która zadzierzgnęła się w mrokach wielkiej wojny. Widz sam chciałby się z tymi bohaterami zakumplować. Wchodząc na plan, dużo wiedziałem o moim bohaterze, zwłaszcza że pandemia opóźniła zdjęcia, więc miałem jeszcze więcej czasu na przygotowanie.
Jak można zauważyć na ekranie, mój bohater nosi gorset ortopedyczny, ma sztuczne oko, a do tego dość nietypową fryzurę. Jego wygląd zainspirowała fotografia Samuela Becketta, na której pisarz miał takie stojące sztywno do góry włosy. Bardzo chciałem uzyskać podobny efekt, ale żaden produkt nie był w stanie utrzymać fryzury odpowiednio długo. Podczas lockdownu któregoś dnia rozmawiałem na Zoomie z naszym operatorem, Emmanuelem „Chivem” Lubezkim, który ma świetne, nastroszone, wijące się włosy. Przypomniała mi się wtedy propozycja charakteryzatorki, żeby spróbować trwałej. Pierwotnie odrzuciłem ten pomysł, bo kojarzył mi się z loczkami, ale patrząc na włosy Chivo, stwierdziłem, że raz kozie śmierć. W końcu i tak siedzę w domu – jeśli efekt będzie okropny, to włosy zdążą odrosnąć. Zrobiłem trwałą, wysłałem Davidowi zdjęcia, a on, zachwycony, dał mi zielone światło.
„Amsterdam” nawiązuje do lekkiej formuły screwball comedy, ale to też niezwykle bogata w konteksty opowieść. Czy taka dodana wartość to coś, co pana w kinie pociąga?
Ten nieoczywisty miks od początku interesował Davida – mroczne tło i jasna historia na jego tle. Film rozgrywa się w latach 30. XX wieku. Amerykańska historia tamtego czasu obarczona jest piętnem wstydu. Eugenika, kliniki sterylizacyjne i segregacja rasowa – to wszystko fakty. Widzimy na własne oczy, jak bardzo to, że Harold i Valerie nie mogą się pobrać, ponieważ różni ich kolor skóry, rani bohaterów. Do tego dorzucamy jeszcze opowieść o zaskakującym wydarzeniu, które mogło zagrozić amerykańskiej demokracji, a o którym mało kto słyszał [chodzi o domniemaną próbę przewrotu z 1933 roku planowaną przez wspierających faszystów weteranów – obalenie prezydenta Roosevelta i obsadzenie na jego miejscu dyktatora – przyp. red.].
Filmy Davida są wyjątkowe nie dlatego, że przyglądają się wyjątkowym sytuacjom, ale dlatego, że obserwują, jak z tymi sytuacjami radzą sobie zwyczajni ludzie. Widz się zastanawia, co on zrobiłby na ich miejscu. To są ludzie, którzy przeszli przez piekło, żyli w bardzo trudnych warunkach, a niektórzy z nich wciąż mają w sobie wielką radość życia i autentycznie kochają je szczerą, żywą miłością, której nam – choć się staramy – tak często nie starcza. Chcieliśmy stworzyć takich bohaterów, którzy bez względu na przeszkody odrzucają cynizm i nienawiść, pozostają optymistami.
Czy na planach Davida jest przestrzeń na improwizację?
Razem z Davidem przekopałem się przez stertę papierzysk, wersji scenariuszy, biogramów postaci, pomysłów, które się pojawiały i znikały, by oddać pole innym. Myślę, że wiedziałem wszystko. A to osiągnięcie, bo David pisze bardzo długie scenariusze – w „American Hustle” liczył chyba dwieście stron! Podczas zdjęć David często dokonuje zmian na bieżąco, z czegoś rezygnuje, coś dodaje. Ale nie nazwałbym tego improwizacją. Zdarza się, że powie: „wymyśl tę mowę” albo „rób teraz, jak czujesz”, ale wskazówki płyną zwykle z jego strony. Ukrywa się pod stołem, pod krzesłem, podrzuca dialogi, na bieżąco zamienia linijki, każe zamieniać, kto mówi co... Nie wiesz do końca, która kamera cię filmuje, a która robi zbliżenie na kolegę w drugim kącie pokoju. To nie jest łatwy proces – trzeba się do niego przyzwyczaić i go pokochać.
W branży krążą legendy o śniadaniach, na które od lat chodzi pan z Russellem. Co zamawiacie?
Przez lata spotykaliśmy się w śniadaniowni na San Vicente Boulevard w Los Angeles, która nazywała się Early World. To tam przychodziliśmy, pracując nad „Zapaśnikiem” i „American Hustle”. Prowadził ją Palestyńczyk imieniem Yaz, kelnerowała zwariowana Pola. Mój czteroletni syn pracował na zapleczu, gdy my gadaliśmy o filmie. Niestety, restauracja została zamknięta. Wtedy przenieśliśmy się do Fromin’s na Wilshire Boulevard. Dziękujemy im w napisach końcowych, bo to tam powstała spora część filmu. Jadałem w międzyczasie bardzo różne śniadania, dopasowane do aktualnej diety. Czasami musiałem przytyć, jak do roli Dicka Cheneya w „Vice”, więc jadłem górę ryżu z osiemnastoma jajkami. Kiedy indziej na stół wjeżdżała miseczka brokułów, bo Ken Miles, którego grałem w „Le Mans’ 66”, był bardzo szczupły.
Tytułowy „Amsterdam” to miejsce, w którym człowiek czuje się spełniony, bezpieczny i szczęśliwy. Jest w domu. Co jest pana Amsterdamem?
Dla bohaterów Amsterdam staje się miejscem ponownych narodzin, leczenia duszy i ciała. Mój bohater traci tam oko, ale też dostaje szansę, by zacząć od nowa i zbudować więź z ludźmi, którzy z czasem staną się mu najbliżsi.
Przez wiele lat odpowiedziałbym, że Amsterdamem jest stan umysłu, miejsce w sercu. Moment, w którym poświęcając się czemuś, zapominamy o bożym świecie. W moim przypadku może to oznaczać pracę nad świetnym filmem, bycie z moją rodziną lub jazdę na motocyklu. Ale niedawno zrozumiałem coś jeszcze. Gdy miałem dziesięć lat, pojechałem z rodzicami do Portugalii. Nie musiałem chodzić do szkoły, biegałem sobie po polach i szwendałem po gospodarstwach rolnych. Trwało to rok. To była idylla, która, miałem nadzieję, nigdy się nie skończy. To był mój Amsterdam.
„Amsterdam” od 14 października 2022 r. tylko w kinach.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.