Do Nowego Jorku wyjechał w 1979 roku, nie ukończywszy studiów na łódzkiej Filmówce. Ridley Scott nie zapytał go o dyplom, kiedy kilka lat temu zatrudniał go do „Prometeusza”. Od tamtej pory są nierozłączni. Teraz operator kręci „House of Gucci” z Adamem Driverem, Alem Pacino i Lady Gagą. Po ponad 30 latach kariery doczekał się też pierwszej nominacji do Oscara za „Nowiny ze świata”.
Pracuje pan w Stanach od trzech dekad, zrobił pan sześć filmów z Ridleyem Scottem, cztery z Gore’em Verbinskim, dwa z Timem Burtonem. Pierwszą nominację do Oscara otrzymał pan dopiero teraz, za „Nowiny ze świata” Paula Greengrassa.
Gdy się robi filmy, to się o nominacjach nie myśli. Ale to rzeczywiście troszkę dziwne, że zrobiłem tyle filmów, które nie zostały docenione. Oczywiście jestem zadowolony, ale z drugiej strony, moi idole, na których się wzorowałem, Stanley Kubrick czy Alfred Hitchcock, w życiu nie dostali Oscara.
Ma pan na koncie wiele spektakularnych wizualnie produkcji – „Piraci z Karaibów”, „Alicja z Krainy Czarów” czy „Oby: Przymierze”. A Greengrass, twórca, m.in. „Lotu 93” czy „Krwawej niedzieli”, to dokumentalista z duszą.
Przygoda z Paulem była bardzo ciekawa. Myśli trochę inaczej niż ja. Wychował się na filmach braci Maysles [legendarny duet dokumentalistów, twórcy m.in. „The Rolling Stones: Gimme Shelter” czy „Szare ogrody” – przyp. red.] i starych amerykańskich dokumentach kręconych z ręki. Ja ten styl bardzo szanuję. Rezultat współpracy jest ciekawy. Jestem dumny, że mogłem mu zaoferować coś, co poszerzyło jego wachlarz filmowy. I jestem bardzo dumny z tego filmu.
„Nowiny ze świata” nawiązują do westernowej estetyki. Dla kogoś, kto dorastał w Polsce w latach 60., amerykańskie westerny były punktem odniesienia?
W Polsce westerny pokazywano rzadko, ale tym bardziej je idealizowaliśmy. To była taka romantyczna wizja, bohaterskie, czarno-białe charaktery. Gdy się mieszka w Ameryce dłużej, to się widzi, że to sztucznie wykreowana mitologia. Historycznie to było bardziej skomplikowane. Najlepiej to pokazuje wspaniały „Mały wielki człowiek” Arthura Penna z Dustinem Hoffmanem. Nazwałbym go amerykańskim „Zezowatym szczęściem”: historia antybohatera, wrzuconego w wir wydarzeń, naświetla cały absurd i tragizm historii, ale z poczuciem humoru. Troszkę jak wojak Szwejk. „Mały wielki człowiek” to jest najlepszy film o Zachodzie, prześmieszny i tragiczny. Trochę tego tematu budowania mitologii w „Nowinach...” dotknęliśmy. Ale centralna dla naszego filmu jest historia małej dziewczynki, wychowanej przez plemię Kiowa, potem przez żołnierza, kapitana Konfederacji, armii z Południa, która przegrała wojnę secesyjną.
Paul chciał zrobić film o pojednaniu. Ameryka – to samo zresztą dzieje się w Polsce – jest skrajnie podzielona i zradykalizowana. My chcemy przypomnieć, że warto siebie słuchać nawzajem. Ale z wielką ostrożnością i wyczuciem. Paul za wszelką cenę chciał uniknąć pouczania widzów, taniego kaznodziejstwa.
Pracował pan z największymi gwiazdami: Bradem Pittem, Tomem Hanksem, Mattem Damonem, Michaelem Fassbenderem, Johnnym Deppem, Michaelem Douglasem, Gwyneth Paltrow... Jak się z nimi pracuje?
Każdy aktor, który dochodzi do pewnego stopnia sławy, ma agenta, menedżera, PR-owca. Ci ludzie tworzą wokół gwiazd aurę diw. Ja mam to szczęście, że pracuję z mocnymi reżyserami, a do reżysera o sugestywnej wizji aktor ma szacunek. Fochy nie są tu mile widziane. Osobiście nie pamiętam tego typu problemów na planie. Niektórzy wymagają prywatności, trzeba zostawić ich w spokoju, żeby mogli skupić się na postaci. Ci naprawdę utalentowani nie robią problemu.
Jak się pracuje z Adamem Driverem?
Uroczy facet! Na planie „Last Duel” podszedł do nas z dystansem, co było zrozumiałe. Gdy wszedł na plan, zobaczył Ridleya Scotta, Matta Damona i mnie – wszyscy znaliśmy się wcześniej. Więc jest ostrożny, tym bardziej że miał bardzo trudną rolę do zagrania – gwałciciela. Potem się otworzył i w tej chwili współpraca z nim jest niesamowita. To normalna kolej rzeczy. Bardziej szanuję ludzi, którzy są zamknięci na początku i otwierają się stopniowo, od tych, którzy od razu wyskakują z emocjami. Wydaje mi się to nieszczere.
Jak zmieniła się praca na planie w czasie pandemii?
Trzy razy w tygodniu przechodzimy badanie. Nie widuję się z nikim poza ludźmi z planu. Jesteśmy bardzo ostrożni. Między mną a Ridleyem ze względów bezpieczeństwa zbudowano ściankę z pleksi. Mamy szczęście, że w ogóle pracujemy. Proszę popatrzeć na restauracje i hotele. Kręciłem w paru pustych hotelach w Rzymie – przygnębiający widok.
Czuje pan, że w ostatnich latach w Hollywood zaszły zmiany?
Czasy się zmieniają. W Stanach wciąż wiele osób zgadza się z radykalnie konserwatywnym sposobem myślenia. Tak samo jest w Polsce. Hollywood zawsze się do wszystkiego dostosowuje, idzie z duchem czasu. Dziś nie można nakręcić „klasycznego westernu”, bo ten gatunek jest konserwatywny. Odeszliśmy od tego. I dobrze.
Wiele zmieniło się też po #MeToo. W 2018 r. oscarowa akademia wyrzuciła ze swoich szeregów Romana Polańskiego, którego wcześniej nagrodziła statuetką dla najlepszego reżysera za „Pianistę”. A przecież te kilkanaście lat wcześniej wszyscy już wiedzieli, co zrobił.
Standardy się zmieniły, i dobrze. Z drugiej strony, rozrachunki z wydarzeniami z lat 60. czy 70. nie są do końca w porządku. To był inny świat. Wtedy 70 proc. mężczyzn z branży powinno być w więzieniu. Ingmar Bergman i John Huston byli kobieciarzami, co wtedy było postrzegane jako coś atrakcyjnego wizerunkowo. Taka to była kultura. Nie trzeba tego akceptować, ale warto to rozumieć. I nie popadać z jednej skrajności w drugą.
Model samca alfa był wciąż obecny, kiedy na przełomie lat 80. i 90. kręcił pan teledyski, m.in. do „Janie’s got a gun” Aerosmith czy „Eternal Flame” The Bangles. Jak trafił pan do muzycznego świata?
Miałem trochę szczęścia. Gdy nikt nie chciał zatrudnić młodych operatorów do ambitnych filmów, zaczęły być modne teledyski. Pewnego dnia byłem się świadkiem, jak George Harrison uczy Boba Dylana śpiewać „I Wanna Hold Your Hand”. Wtedy pomyślałem, że chyba powinienem się zrelaksować i zdać sobie sprawę, że jestem w najlepszym miejscu świata.
Wielu twórców wyjechało z Polski przed 1989 r. z nadzieją, że zdobyte wcześniej kontakty im pomogą. Pan wyemigrował zaraz po studiach, bez dorobku...
Ja nawet nie skończyłem szkoły filmowej! Mój ojciec powtarzał mi zawsze: „Powinieneś wrócić i zrobić dyplom”. „Tak, tato, powinienem” – odpowiadałem.
Kto pozwala sobie na tak odważny krok: marzyciel czy szaleniec?
Polska była wtedy szarym i depresyjnym miejscem. Działało podziemie rewolucyjne, które próbowało coś zrobić, ale ja nie wierzyłem w sukces tych działań. Pamiętam, jak jeden znajomy mi powiedział: „Poczekaj, to się wszystko rozpieprzy”. Ja na to: „Nie będę czekał na to, to się nigdy nie rozpieprzy”. Spakowałem walizki i wyjechałem. Ale to on miał rację, bo w 1981 r. wprowadzono stan wojenny. Pamiętam, gdy zobaczyłem to wspaniałe zdjęcie Chrisa Niedenthala – plakat „Czasu apokalipsy” i dwa czołgi pod kinem Moskwa. Po 40 latach w polityce jest niestety dokładnie tak samo, i w Ameryce, i w Polsce.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.