Pisarz, artysta, aktywista, homoseksualista, jeżeli Amerykanin, to pisany małą literą. Wystawa Davida Wojnarowicza w Instytucie Sztuki Współczesnej KW w Berlinie jest między innymi o tym, jak niewiele nam trzeba, byśmy uwierzyli w postęp.
Trzy lata temu Hillary Clinton podjęła kolejną próbę przypudrowania przeszłości. Było to na pogrzebie Nancy Reagan, 40. pierwszej damy Ameryki. Clinton, czyli first lady numer 42, do listy zasług i osiągnięć nieboszczki dopisała propagowanie wiedzy o AIDS oraz wspieranie ofiar epidemii. Zmarli z reguły milczą, żywych na taki komfort nie stać, nie w erze fake newsów i alternatywnej prawdy. Na słowa Clinton internet i media społecznościowe zareagowały wrzaskiem, w sprawie AIDS Nancy Reagan nie zrobiła przecież nic – podobnie jak jej małżonek najpierw uważała, że problemu nie ma, a gdy już nie mogła dłużej udawać, postanowiła zaczekać, aż rozwiąże się sam, w końcu to choroba specyficznego środowiska, żaden porządny człowiek zarazić się nie może.
W XXI wieku wściekłość zilustrowano w sieci zdjęciem mężczyzny w dżinsowej kurtce z wypisanym na plecach hasłem: „Jeżeli umrę na AIDS – zapomnijcie o pogrzebie – po prostu rzućcie moje zwłoki na schody przed wejściem do F.D.A.” (F.D.A. to amerykański odpowiednik naszego ministerstwa zdrowia). Zdjęcie pochodzi z 1988 roku, z demonstracji przeciwko polityce USA wobec AIDS. „Przestańcie kłamać, zacznijcie coś robić” – krzyczeli protestujący. Mężczyzna w dżinsowej kurtce to David Wojnarowicz, artysta, pisarz, homoseksualista, aktywista, krytyk każdej formy dyskryminacji, wtedy już świadomy, że niewiele mu zostało do przeżycia, nie był z tych porządnych.
Moja wściekłość bierze się stąd, że wraz z tym wirusem zaraziłem się też chorym społeczeństwem*.
Świat systematycznie sobie przypomina, że był kiedyś taki człowiek jak David. Chociaż nie dane mu było dożyć czterdziestki, sporo po sobie zostawił – zdjęcia, obrazy, filmy, teksty. Rok temu równolegle odbyły się: retrospektywa Wojnarowicza w nowojorskim Whitney Museum oraz duża wystawa w galerii Loewe w Madrycie, pojawiła się też kolekcja bawełnianych koszulek z pracami artysty, wymyślona i zrealizowana przez J.W. Andersona. Teraz zdjęcia i filmy Davida na trzy miesiące przyjechały do Instytutu Sztuki Współczesnej KW w Berlinie, a zatem nie ma przebacz – trzeba się z tą twórczością zmierzyć, Wojnarowicz był przecież jednym z nas.
Urodził się w 1954 roku w Red Bank w stanie New Jersey, ojciec – marynarz, matka – modelka, z tych przeważnie bezrobotnych. Podobnie jak troje jego rodzeństwa, David chodzi do katolickiej szkoły. Wierzy bardzo, tylko niekoniecznie w Boga. Raczej że życie zostało już wymyślone i teraz od kogoś takiego jak on oczekuje się, żeby się przestał wygłupiać, zapomniał o osobowości i ambicjach, ma się dostosować, tylko tyle. Na czym polega przystosowywanie, najlepiej tłumaczy Davidowi jego ojciec. Pomaga sobie przy tym metalowym łańcuchem, chłoszcze nim obu synów. Do wychowania córek nie potrzebuje pomocy dydaktycznych, rzuca nimi na betonowy podjazd przed domem, to bardzo skuteczna metoda, sąsiedzi świadkami. Rodzice szybko się rozwodzą – niezgodność charakterów, sąd przyznaje matce wyłączną opiekę nad dziećmi. Tylko że tata tak nie chce, nie zgadza się, porywa dzieci, wywozi na prowincję, gdzie codziennie na ich oczach się upija. Gorzej jest, gdy trzeźwieje, wtedy muszą udawać rodzinę. Ojciec gotuje kolację, potrawkę z królika, tego samego, którego dał dzieciom w prezencie, żeby mieć z nimi święty spokój. Fran Lebowitz napisze kiedyś, że David miał zadatki na wybitnego psychola, to głównie zasługa tatusia. Mama może i nie jest aniołem, ale przynajmniej zabiera dzieci na Manhattan. Tu muszą radzić sobie same, nie zmarnuje dla nich całego życia, czegoś podobnego nie wolno od nikogo wymagać, nigdy. Dla Davida przeprowadzka do Nowego Jorku oznacza zmianę perspektywy, od teraz życie obserwuje od spodu, na własne życzenie sięga bowiem dna.
Bigoteria jest ohydna, zwłaszcza gdy udaje cnotę.
W stosunku do Wojnarowicza konserwatyści są bardzo konsekwentni, przeklinają go za dwie prace: „Fire in My Belly” oraz „Untitled (Genet)”. „Ogień w moim brzuchu” to film nakręcony w latach 1986-1987, przez kilka sekund widać na nim m.in. meksykańską marionetkę w sombrero, czaszkę, spękaną ziemię, krucyfiks zadeptywany przez mrówki, onanizującego się mężczyznę, rzeźnię, rozkładające się zwłoki zwierzęcia, świece, dużo ognia. W „Genecie” z 1979 roku najbardziej drażni drugi plan, jest tam Jezus, który wbija sobie w żyłę strzykawką z igłą, wyraz jego twarzy nie wydaje się jednoznaczny, niektórzy widzą cierpienie, inni – odlot. Przeciwko pokazywaniu takich bezeceństw protestują wpływowe instytucje USA: Stowarzyszenie Amerykańskich Rodzin, Liga Katolicka, republikańscy kongresmeni. Jeśli sprawa trafia do sądu, artysta chętnie tłumaczy, co, jak i dlaczego przyszło mu do głowy: mrówki są symbolem społeczeństwa, które mechanicznie zmierza do celu, po drodze zadeptując wszystko. Jeżeli zaś chodzi o Geneta, którego sam Jean-Paul Sartre ochrzcił świętym, pokazany tam Jezus to cytat z baroku, nieznacznie zmodernizowany obraz „Chrystus w cierniowej koronie” Guido Reniego. Strzykawka symbolizuje zbliżenie Chrystusa do wszystkich cierpiących, wzgardzonych, wykluczonych, tak jak w Biblii. Tylko że żeby to zrozumieć, wypadałoby najpierw trochę poczytać oraz swoje wycierpieć.
Szkołę średnią David kończy siłą rozpędu, świetnie za to orientuje się w wielkim mieście. Wie, jak się nie poddać, gdy życie spycha nas na margines. Starszym facetom, którzy proponują mu seks, tłumaczy, że robi to dla sztuki, zbiera na materiały, wtedy wyrzuty sumienia wyparowują z gościa zanim rozepnie rozporek, to już nie jest transakcja, tylko wspieranie talentów. W świecie, który ktoś już wcześniej wymyślił, każdy niedopasowany dobrowolnie wpisuje się na listę osobników niższej kategorii. Bezdomni, dziwacy, świry, narkomani, dziwki, kolorowi, emigranci, wszyscy inni i obcy, ci, którym łatwo jest wmówić winę, wymusić na nich, by się wstydzili. Oto drużyna Davida, należy do niej bardziej niż do swojej rodziny, w „The Waterfront Journals” spisuje dowody istnienia gorszego sortu obywateli, w następnych książkach „Amerykanin” i „Ameryka” pisze wyłącznie małą literą, inaczej nie ma sensu.
Ale to jeszcze nie teraz, dziś wciąż jest nastolatkiem i ma szansę doświadczyć luksusu, przespać się w domu z dachem i czterema ścianami. Starzejący się klient zaprasza go do siebie „na loda”, David zarobi dychę tylko za to, że opuści do kolan spodnie. Nic go to nie kosztuje, naprawdę, jest gejem, rozumie, jak trudno człowiekowi zaspokoić elementarne potrzeby, zgasić wewnętrzny ogień. Gdy klient zabiera się do roboty, oczy Davida ślizgają się po zgromadzonych w salonie dziełach sztuki, oszacowują ich wartość, przeliczają na przyjemności. Bo gdyby tak sięgnął po współczesną rzeźbę i rozwalił nią czaszkę klęczącego przed nim gościa, ile kupiłby sobie spokoju, jak długo mógłby sobie tutaj pomieszkać? Kim był i co sobie myślał, zanim zaczął tworzyć sztukę, David opisuje w sześciu książkach, niepodobnych do niczego, co już kiedyś napisano, chyba że do jego idoli, Jeana Geneta i Arthura Rimbauda, ale i to też nie do końca. Cynthia Carr, autorka biografii Wojnarowicza, twierdzi, że do 1986 roku David myśli, że jest pisarzem – rzeźby, zdjęcia, filmy, obrazy zdarzają mu się przy okazji. Do tego, że jest artystą wizualnym, przekonuje go dopiero fotograf Peter Hujar, przez miesiąc kochanek, a przyjaciel i mentor aż do śmierci, czyli do listopada 1987 roku, bo Hujar też jest z tych nieporządnych.
Lato 1978 roku, jeszcze za wcześnie, żeby bać się śmierci, chociaż już za 10 lat zrobi się za późno na planowanie przyszłości. David odwiedza w Paryżu starszą siostrę, zakochuje się w mieście i jednym z jego mieszkańców, wmawia sobie, że pięknie może być zawsze, bredzi, zakochani drugiej kategorii nie mogą być aż tak naiwni.
Czasami chciałbym latać, a ponieważ wiem, że to niemożliwe, poproszę o selektywną lobotomię, po której nie widzi się nic poza niebieskim.
Wraca do Nowego Jorku z maską Arthura Rimbauda, zakrywa nią twarze przyjaciół i wysyła w miasto, niech poeta rozkoszuje się wolnością, dumą Ameryki. W Nowym Jorku Rimbaud pali papierosy, czeka na metro, robi graffiti, idzie do łóżka z ciemnoskórym mężczyzną, ale na zdjęciach zrobionych przez Davida widać przede wszystkim, że jest samotny.
Dwa lata przed śmiercią Wojnarowicz wykłada na Uniwersytecie Stanowym w Normal w stanie Illinois oraz na Uniwersytecie Artystycznym w Pensylwanii. Wszyscy wiedzą, że jest artystą, gejem i umiera na AIDS, a jednak pozwalają mu na kontakt z młodzieżą, czyli mamy postęp, już nikt nie proponuje, by chorych tatuować lub stworzyć dla nich zamknięty obóz, gdzieś w Kalifornii, raczej daleko od plaży. Gdy David umiera, na Manhattanie działa kilka zakładów pogrzebowych obsługujących nieboszczyków z AIDS, za czasów Petera Hujara odważył się na to tylko jeden. Zgodnie z życzeniem Wojnarowicza jego prochy zostają rozsypane w miejscach dla niego ważnych: Paryżu, Nowym Orleanie, Meksyku i na Christopher Street w Nowym Jorku, a ostatnią garść udaje się wrzucić na trawnik przed Białym Domem w Waszyngtonie.
*Wszystkie cytaty pochodzą z tekstów Davida Wojnarowicza wydanych w zbiorze „Close to the Knives. A Memoir of Disintegration”
„Dawid Wojnarowicz, Photography & Film 1978-1992”, do 5 maja 2019, Auguststrasse 69, kw-berlin.de
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.