W pokazanym w Wenecji filmie „Dead For A Dollar” w reżyserii Waltera Hilla Dziki Zachód zaludniają nie tylko starzy, biali mężczyźni. Weteran kina, korzystając z klasycznej konwencji gatunkowej westernu, pokazuje XIX-wieczną Amerykę także z perspektywy kobiet i osób koloru.
Western w programie festiwalu w Wenecji nie dziwi. W końcu Włochy to ojczyzna spaghetti westernu, a kultowy niegdyś gatunek doczekał się w ostatnich latach wielu ciekawych reinterpretacji. Od „Propozycji” Johna Hillcoata przez „Zabójstwo Jesse’ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda” Andrew Dominika i „Django” Quentina Tarantino po serial „Godless”, a nawet, choć to dalekie skojarzenie, „Psie pazury” Jane Campion. Walter Hill nakręcił jednak nie tyle wariację na temat klasyka, co western według receptury sprzed lat
Amerykanin jest najprawdziwszym weteranem i to nie tylko ze względu na wiek (w tym roku świętuje osiemdziesiątkę). Reżyser, producent i scenarzysta, współtwórca takich tytułów, jak: „48 godzin”, „Ostatni sprawiedliwy”, „Ulice w ogniu”, „Obcy”, czy seriali „Opowieści z krypty” i „Deadwood”, uznawany jest za odnowiciela gatunku. W jednym z wywiadów miał powiedzieć, że „każdy film, jaki kiedykolwiek nakręcił, był westernem”.
Dobry, zły i brzydki
W przypadku „Dead for a Dollar” nie jest to bynajmniej metafora. Zadedykowany Buddowi Boetticherowi, legendarnemu reżyserowi niskobudżetowych westernów z lat 50., film rozgrywa się pod koniec XIX wieku przy granicy z Meksykiem. Max Borlund (Christoph Waltz), małomówny łowca nagród, dostaje kolejne zlecenie. Wpływowy biznesmen Kidd (Hamish Linklater) zatrudnia go, by odnalazł jego porwaną żonę Rachel (Rachel Brosnahan). Porywaczem jest czarny wojskowy Elijah Jones (Brandon Scott). Borlund dostaje za pomocnika dawnego kolegę, dezertera, i wyrusza chronić honoru zamożnej damy, oczywiście wszystko za sowitą sumkę. Dość szybko okazuje się, że nic nie jest takie, na jakie z początku wyglądało. Borlund będzie musiał na nowo ułożyć sobie narrację o tym, kto jest dobry, a kto zły i brzydki. Dotychczas kierował się wyłącznie pieniędzmi, a wykonując zlecenia pracodawców, własny moralny osąd odsuwał na bok. Spotkanie z Rachel wpłynie na jego punkt widzenia.
Klasyczny gatunek, niekonwencjonalni bohaterowie
Hill wprowadza wiele nowości. W opowieściach o kowbojach realizowanych w latach 50. ze świecą szukać pogłębionych czarnych postaci czy aktywnych bohaterek kobiecych. Towarzyszący Borlundowi sierżant Poe (Warren Burke) to drugoplanowa, ale nieoczywista postać, trochę ideowiec, trochę oportunista. Pani Kidd na pewno nie odpowiada stereotypowi pasywnej damy w opałach, czego koronnym dowodem może być jej monolog naświetlający prawdziwe okoliczności ucieczki, jej relację z mężczyznami i trzeźwą, acz gorzką ocenę własnej sytuacji. Nie dość, że jest wykształcona, ma swoje zdanie i nie popada w pruderię, to do tego włada bronią. Zresztą to niejedyna bohaterka, która zdecydowanie sięga po broń i świetnie z niej trafia. Niespodziewaną bohaterką zostaje też prowadząca hotel Esperanza (Diane Villegas).
Na ekran raz na jakiś czas powraca też karciany mistrz i rzezimieszek Joe Cribbens (Willem Dafoe). Ten zabawny łajdak ma do wyrównania rachunki z Borlundem, ale nie jest pozbawiony honoru. Bardzo ciekawym bohaterem jest najczarniejszy z charakterów w filmie, Tiberio Vargas (Benjamin Bratt). Przestępca terroryzujący okolicę kojarzy się ze współczesnymi bossami narkotykowymi, którzy stoją ponad policją i rządem.
Z szacunkiem dla widza
Hill nie żyje w próżni – film dostrzegający w scenerii Dzikiego Zachodu bohaterów innych niż biali mężczyźni nie powstałby jeszcze 20 lat temu. Tyle innowacji. Realizacyjnie „Dead for a Dollar” jest pozbawiony niespodzianek. Kadry utrzymane są w bliskiej sepii tonacji, sporo tu pełnych dramatyzmu zbliżeń na reakcje bohaterów i szybkich montaży, które przydają się podczas scen strzelanin, pościgów i ucieczek. Do tego dochodzi klimatyczna muzyka, jakby podkradziona z nieznanego filmu Sergia Leone i obowiązkowa finałowa scena strzelaniny.
„Dead for a Dollar” to nie postmodernistyczne spojrzenie na kultowy gatunek, który zapewni westernowi nowe pokolenie fanów, ale też nie ramotka, którą ogląda się na kanapie z tatą „tylko dla towarzystwa”. Choć na ekranie trup ściele się gęsto, widz z nudów nie umrze.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.