Rola, którą każdy aktor gra najczęściej, to czekanie na propozycję, która ma szansę zmienić bieg jego kariery. Co robi aktor, który serdecznie ma tego dość? Proste: zostaje reżyserem. Markowi Webberowi wyszło to na dobre. Podczas 10. American Film Festiwal, który 5 listopada zacznie się we Wrocławiu, odbierze pierwszą w swojej karierze nagrodę za dorobek reżyserski – Indie Star Award.
Nie ma gorszej rzeczy dla aktora, niż zagrać dobrą rolę w złym filmie. Dobrą w dobrym – łut szczęścia. Złą w złym – błędny wybór. Ale dobrą w złym to sto nieszczęść, bo osiągnięcie aktora zginie w zakłopotaniu całością dzieła. Wysiłki, które mają na celu kompletnie go przeobrazić – czy to głodówka do figury heroinisty, czy to montaż sztucznych zębów albo zgolenie bujnych kędziorów – nie wiadomo, jak wielkie, pójdą na marne. Na deser czeka najwyżej Złota Malina. I nie odezwie się już żaden wzięty reżyser. Blamaż aktorski bowiem długo odbija się czkawką. Dlatego aktor, zanim przyjmie rolę, długo obraca ją pod światło. Ostatecznie nie może jednak przewidzieć efektu. Najlepszym reżyserom zdarza się kasztan albo i cała seria, a grad spada w pierwszej kolejności na wykonawców. Na przykład Terence Malick, autor klasycznych dzieł kina, jak „Badlands”, „Niebiańskie dni” czy „Cienka czerwona linia”, zwabił do swoich karczemnych gniotów osoby takie jak Rooney Mara, Ryan Gosling, Natalie Portman, Michael Fassbender, Cate Blanchett, Christian Bale czy Ben Affleck. Każde z nich po takim blamażu mogłoby przekląć brak kontroli i wybrać pełną odpowiedzialność. Prawie wszyscy z wymienionych zresztą już próbowali.
Nie można obwiniać wykonawców, że źle wybrali. Przecież rola, jaką każdy aktor gra najczęściej, to czekanie na propozycję, która ma szansę zmienić bieg jego kariery. Czytanie scenariuszy, w których zagra ogony, drzewo, halabardę. Jakie to pole dla wyobraźni? Drzewo, na którym rosną ogony, trzymające halabardy? A może ogon, który rąbie drzewo halabardą? Los aktora napawa mnie współczuciem, bo to szlak wiodący albo na szczyt, albo na same doły, z plecakiem ciężkim od inspiracji, treningu, przygotowań. Towarzyszą mu niewdzięczni, ciągle ci sami bracia: niesprawiedliwość, frustracja, ciało odmawiające posłuszeństwa. A on sam poza trasą czuje się człowiekiem nie do końca prawdziwym, może w porównaniu do nieaktorów bardziej empatycznym, dowcipnym, seksownym, ale w głębi jednak pozbawionym właściwości. Także realia tej pracy nieraz budzą oburzenie. Zagrać w ambitnym projekcie bez budżetu, gdzie znów zrzekniesz się swoich stawek, a zamiast noclegów dostaniesz adres do znajomych? Albo nawet i będą wypłaty, bo to duża produkcja, ale na planie dostrzegą tylko, że za długo siedzisz w barobusie. Co i jak grasz, nie ma znaczenia, bo jesteś ludzkim tłem albo śrubką, do której przykręci się efekty specjalne. Co robi aktor, który serdecznie ma tego dość? Proste: zostaje reżyserem.
Przesiadka na krzesełko reżysera w kinie amerykańskim dotyczy wielu aktorów. Zdecydowanie zbyt wielu. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że we współczesnym kinie amerykańskim aktor, który odniósł sukces i nie spróbował najpierw roli producenta, a potem reżysera, to gatunek na wyginięciu. Zrobienie własnego filmu to jak otwarcie restauracji: dotychczas byłem kelnerem oraz daniem w jednym, a teraz, proszę, zostaję szefem kuchni. Wzorem w tej dziedzinie pozostaje dla Amerykanów Orson Welles. Jemu to się udało.
Mógł nam jednak tego oszczędzić Anthony Hopkins w „Slipstream” albo w „Sierpniu”. Do ugotowania jednej kolacji mogli się ograniczyć Kevin Costner czy Robert Redford, z których każdy ugotował jeden świetny i parę słabych posiłków. Lecz to niedziwne, że są też aktorzy, którzy rzeczywiście spełniają się w reżyserii. Choćby Clint Eastwood, który kręci tak często, że obok udanych dzieł zdarzają mu się kocopoły, jak ostatni „Przemytnik” – zbereźna, płyciutka fantazja. Lepszy i wyrównany poziom prezentuje Ben Stiller jako autor serialu „Ucieczka z Dannemory” oraz kinowych „Zoolanderów”, „Jaj w tropikach”, „Sekretnego życia Waltera Mitty”, a zwłaszcza kultowego „Orbitowania bez cukru”. Aż trudno uwierzyć, że tak dobry wykonawca może równocześnie tak dobrze szefować. Z nowych nazwisk nadzieję budzi Brady Corbet po ostatnich sukcesach „Vox Lux” i „Dzieciństwa wodza”. Znaleźć swój język kina przecież nie jest łatwo, zwłaszcza gdy pracowało się z indywidualnościami takimi jak Michael Haneke, Lars von Trier czy Oliver Assayas. Tym bardziej doceniam autorską akrobację aktora: rozkrok między arthouse’em a mainstreamem.
Nie wspominam tu o aktorkach, bo one w porównaniu z mężczyznami reżyserują rzadko. Widocznie gdzie indziej realizują wielość funkcji i podzielność uwagi... Pojawiają się jednak kobiety tak oryginalne jak Sarah Polley, najbardziej znana z „Historii rodzinnych” czy „Take this Waltz” – czułych, nieustępliwych filmów. Prawdziwą karierę robi Greta Gerwig, która po słodko-gorzkiej „Lady Bird” powraca z „Małymi kobietkami”. Czy dla reżyserii ostatecznie zrezygnuje z aktorstwa? Nie sądzę, byłaby to wielka strata. Wcale nie z aktorstwem kojarzona jest Sofia Coppola, choć jako dziecko grała w trzech częściach „Ojca chrzestnego” własnego ojca, by ostatecznie wybrać reżyserię, gdzie z powodzeniem przedstawia mrok dziewczęcości. Pół na pół dzieli swoje profesje Angelina Jolie: wciąż wcielając się w demoniczne, groteskowe role jak ta z „Czarownicy 2”, a zarazem tworząc swoje społecznie zaangażowane kino. Zgoła inne podejście reprezentuje Jodie Foster, która w aktorstwie osiągnąwszy wszystko, skupiła się na swoich filmach. Barbra Streisand gra już bardzo niewiele, lecz wciąż ogłasza, że nad czymś pracuje, może nad czymś równie dobrym jak „Książę przypływów”, „Miłość ma dwie twarze” albo „Jentł”? Na pewno dowiemy się, gdy coś zrobi.
Bo filmy sławnych aktorek i aktorów to gratka dla festiwali. Wiadomo, że przybędzie wtedy gwiazda we własnej osobie, a może i jej równie świecący znajomi. To pragnienie poklasku sprawia, że nawet słabe tytuły, które wyszły spod ręki miernych, ale znanych twórców, znajdują drogę do Sundance, Wenecji czy na Berlinale. Przecież to, że George Clooney ma na koncie świetne tytuły, jak „Michael Clayton”, nie znaczy, że każdy kolejny musi być fetowany. Albo odwrotnie: zapraszany rok po roku James Franco wyrobił się po serii miałkich filmów i zrobił życiówkę: „The Disaster Artist”. To nie znaczy, że powstrzymuje się od grania. Z reżyserii nawet i własnego życia zrezygnował natomiast Shia LaBeouf w autobiograficznym „Honey Boy”, obsadzając się w roli własnego ojca, który tresował go na dziecięcego aktora. Zaś miejsce za kamerą zajął tymczasem Gael García Bernal w „Chicuarotes”. Co z tego wyniknie, zobaczymy.
Czy dla aktora reżyseria to naprawdę sprawdzian? Nie jestem pewna. Uważał tak Sean Penn, kręcąc „Indiańskiego biegacza” i „Wszystko za życie”. Na innych frontach poległ, ale to nie szkodzi. Zapamiętam go i tak jako obywatela Milka, chorego z „21 gramów” oraz z paru innych filmów. Nie przekreśla go sięganie po inne laury. Trudno mi natomiast wybrać, czy wolę Caseya Afflecka na ekranie czy za nim. Nikt inny nie nakręciłby tak przewrotnego, intymnego dokumentu jak „Jestem jaki jestem”: fikcyjnej opowieści o zakończeniu kariery przez Joaquina Phoenixa. Życzyłabym sobie, aby grał więcej, tak pięknie jak w „Ghost Story” albo w „Manchester by the Sea”. Jeśli ktoś ma wiele talentów, może być przekleństwem, że został zbyt hojnie obdarzony. Lepiej więc szkolić swoje rzemiosło czy nieustannie się sprawdzać?
Odpowiedzi na to udziela Mark Webber w pięciu nieznanych u nas dotąd filmach.
Siedmioletni chłopiec spotyka na zrujnowanym basenie dorosłego. Zamiast papierosa proponuje mu gumę do żucia. – Jesteś w depresji? – pyta. – Tak. – Ja też jestem w depresji – wyznaje dziecko. – Przez co? – pyta mężczyzna. – Przez świat. Tak bardzo jesteśmy biedni. Nawet dla dziecka jest jasne, że depresyjny facet w stroju ninja musi być aktorem. Rozgrywają partię szachów, w której dziecko bierze czarne, by nadal być smutne.
To scena z debiutanckiego filmu aktora, który postawił wszystko na tę drugą szalę. I wygrał, bo właśnie otrzyma nagrodę, pierwszą w swojej karierze, i to właśnie za dorobek reżyserski. Został wyróżniony Indie Star Award, którą przed nim otrzymali uznani artyści, tacy jak autor „Happiness” Todd Solondz, twórca nurtu mumblecore Jerry Schatzberg, reżyser „Joe” David Gordon Green czy autor niezależnych musicali Whit Stillman. Dla chłopaka przed czterdziestką, którego nazwiska raczej nie kojarzycie, ta nagroda to dowód, że aktor wcale nie musi się sprawdzać. Wystarczy, że wnosi do kina osobistą wrażliwość. Własną historię użytą jak soczewka dla wielu innych istnień. Webber wybrał kino, żeby szukać bardzo ludzkiej prawdy.
W przywołanym filmie „Wszystkie nasze choroby”, gdzie do roli aktora zatrudnił Paula Dano (ten zresztą sam obrał drogę reżysera), głównym bohaterem czyni Filadelfię. Miasto, gdzie wychowała go samotna matka, z którą przez rok musiał żyć na ulicy. W „Końcu miłości” o rozpadzie związku obsadził Michaela Cerę, któremu partnerował w słynnym komiksowo-gamerskim filmie „Scott Pilgrim kontra Świat”. Pamiętacie rudego kolegę Pilgrima z zespołu? Tego, któremu tak zależało na karierze, że zdradził przyjaciela? To właśnie Webber w jednej ze znanych ról obok tych z horrorów: „13 grzechów”, „Klątwa Isabelle” i „Sala strachu”.
Czyżby nie trafił na dobrego reżysera? Sam okazał się swoim najlepszym. Ogony, które grał u Woody’ego Allena, Thomasa Vinterberga czy Jima Jarmuscha, doprowadziły go do decyzji, żeby złożyć halabardę i pójść swoją drogą. Gdyby nie ten ostatni, który zdecydował się zostać producentem wykonawczym „Wszystkich naszych chorób”, być może Webber zwątpiłby w swój wybór i nie odważył się ściąć całego drzewa. Realizuje wizję kina osobistego, w którym nie chowa się za historiami innych, lecz wyznaje swoje. Można powiedzieć, że pierze rodzinne brudy, grając wraz z matką i bratem swoistą psychodramę. W „Z krwi i kości” niby wychodzi z więzienia, próbuje nie pić, odwiedza poturbowanych mieszkańców dzielnicy. I to na nich kieruje największą uwagę, pokazując ciągłe, rozpaczliwe próby skrzywdzonych ludzi, aby raz na zawsze się pozbierać.
Innym razem nosi w sobie tyle napięcia i żalu, że marzy o tym, by rodzina znikła, a on sam został wiecznie dobrze zapowiadającym się kolesiem, który nigdy nie dorośnie. Oddala się więc od żony aktorki w imprezy i zdrady, podczas gdy ona szuka pocieszenia wśród szydełkujących kobiet. O tym opowiada w „Długo i szczęśliwie”, czyli jak żyli niedługo, a już nieszczęśliwie. Czy dwoje artystów w rodzinie to zawsze o jednego za dużo? U Webbera nie liczą się słowa, bo ludzie często nie wiedzą, jak mówić, wyrzucając z siebie coś zupełnie innego, niż myślą. Dlatego dialog jest tu tylko dodatkiem do wizualnej narracji, w której liczą się głównie bliskie, a zarazem obce sobie ciała. W najnowszym „The Place of No Words” Webber każe swojemu bohaterowi umierać i żegnać się z trzyletnim blond synkiem. Wyobraża sobie ich razem jako wikingów, szukając rytuału, który oswoiłby pożegnanie. Córce też zakłada skrzydła i prawie odpływa w omszałą futrami i mgłą fantazję, gdyby nie fakt, że cały czas leży przykuty do łóżka. Łączy prawdę z inscenizacją jak ogień z wodą, grając tu zarówno reżysera, jak i aktora. O nic nie walczy, niczego nie próbuje udowodnić. Wie, że wszystko, czego potrzebujesz, dawno masz już w sobie.
*
Filmy Marka Webbera zostaną pokazane podczas 10. American Film Festival we Wrocławiu. Reżyser zaś odbierze nagrodę Indie Star Award. Jubileuszowa edycja AFF potrwa od 5 do 11 listopada.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.