Znaleziono 0 artykułów
13.12.2024

Co naprawdę wydarzyło się na Heweliuszu? Tajemnica katastrofy „polskiego Titanica” rozwiązana

13.12.2024
(Fot. Rob Watkins/Getty Images)

Adam Zadworny fascynująco opowiada historię największej katastrofy morskiej w powojennej Polsce. W rozmowie z nami mówi m.in. o ostatnich godzinach załogi „Heweliusza” i krążących teoriach spiskowych. Zdradza też własne motywacje, którymi kierował się w reporterskim śledztwie.

Pamięta pan nastroje, jakie panowały w kraju w dniu katastrofy „Heweliusza”?

Adam Zadworny: Pamiętam ten dzień. 14 stycznia 1993 roku w nocy na całym wybrzeżu strasznie wiało, wiele osób nie mogło spać, włączały się alarmy samochodów, łamały się gałęzie drzew. Tej nocy nie spały też niektóre żony marynarzy z „Heweliusza”. Annie Korzeniowskiej z Gdańska, żonie pierwszego elektryka z promu, śniła się czarna woda zalewająca miasto… Natomiast ja o tym, że na Bałtyku trwa akcja ratownicza polskiego promu „Jan Heweliusz”, dowiedziałem się z radia rano. Co ciekawe, dwa tygodnie wcześniej w swoim noworocznym przemówieniu prezydent Lech Wałęsa powiedział, że „Polska jest krajem w podróży”, a jeden z komentatorów politycznych dodał: „Po wzburzonym morzu przemian”. Te słowa oddają charakter ówczesnej Polski, wstrząsanej aferami gospodarczymi, ideologicznymi sporami, bo w styczniu 1993 roku w sejmie zakończono właśnie prace nad tzw. kompromisem aborcyjnym. Byliśmy krajem zaledwie trzyletnim, nadal bardziej przypominającym PRL niż zachodnie demokracje, i to też miało wpływ na tę katastrofę.

Czy siadając do pracy nad książką, wiedział pan, że jest jeszcze coś do odkrycia?

Wiedziałem, że w tej sprawie przed Izbą Morską, czyli takim quasi-sądem badającym przyczyny katastrofy, zapadły trzy różne wyroki, że do dziś są wątpliwości. Nie sądziłem jednak, że czeka na mnie aż tyle zagadek, znaków zapytania, przekłamań dotyczących tej sprawy. Zacząłem od dokumentacji, a więc czytania akt procesów Izby Morskiej w Szczecinie i Gdyni. Po nich pozostało 29 tomów materiałów zawierających wszystko, co państwo polskie ustaliło w sprawie katastrofy. Szybko w moje ręce wpadł bardzo ważny list, który wdowa po jednym z marynarzy napisała do Izby Morskiej. Jej mąż dwa dni przed katastrofą powiedział, że schodzi z „Heweliusza”, bo jest niebezpiecznie, statek ma uszkodzoną i nieszczelną furtę rufową. Wiem od wdów, że takich listów było więcej, ale tylko ten się zachował.

W aktach znalazłem też listę wcześniejszych wypadków i poważnych awarii promu. Łącznie było ich dwadzieścia sześć! Żaden inny polski statek tylu nie miał. Wśród marynarzy „Heweliusz” nazywany był „pływającą trumną”. PRL-owska cenzura zakazywała o tym pisać. W tamtych czasach awarie i wypadki, w tym takie, które już wcześniej o mało nie zatopiły tego promu, były zatajane przez państwowego armatora, czyli Polskie Linie Oceaniczne, i inne morskie instytucje. Niestety ta tradycja trwała w najlepsze w latach 90.

(Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe)

Jeden z kapitanów, Piotr Swinder, w wywiadzie z 1993 roku powiedział, że „Heweliusz” nerwowo człowieka wykańczał…

To był nie tylko pechowy prom, ale też, według jego kapitanów, trudny w manewrowaniu przy silniejszym wietrze. W dodatku jego piętą achillesową był system antyprzechyłowy, wymyślony w norweskiej stoczni. Był pomocny w porcie przy rozładunku promu, ale nie można było z niego korzystać na pełnym morzu. Natomiast „Polak potrafi”: chcąc uprościć sobie życie, załoga „Heweliusza” wielokrotnie korzystała z niego w trakcie rejsów, co było niebezpieczne, bo mogło doprowadzić do niekontrolowanego przechyłu i zatonięcia. Prom miał też podniesiony środek ciężkości. W 1986 roku przeszedł groźny pożar na pełnym morzu. Podczas remontu w hamburskiej stoczni jeden z pokładów wylano betonem, ale nie zrobiono po tym tzw. próby przechyłowej, która pokazałaby, jak zmienił się środek ciężkości. Dekadę po katastrofie podwodne ekspedycje współorganizowane przez kapitana Marka Błusia poszukiwały na zniszczonym wraku betonu. Miał być to domniemany dowód na jedną z przyczyn katastrofy. Natomiast w oficjalnych dokumentach próżno szukać informacji o tym betonie…

Warto o kapitanie Błusiu wspomnieć, bo to ważna postać w tej historii. Poświęcił kawał życia na ustalenie, dlaczego prom zatonął, naraził się przy tym kilku instytucjom, wytoczono mu procesy. W sprawie największej polskiej katastrofy morskiej po II wojnie światowej mamy więc wiele różnych ustaleń, tropów, ale też spekulacji. Zawinił huragan, kapitan, armator skrywający wady promu, a może załoga? Jak wspomniałem, Izba Morska nie była w stanie tego jednogłośnie stwierdzić, trzy wyroki różniły się od siebie. Później Trybunał Sprawiedliwości w Strasburgu uznał zresztą, że wszystkie one były niesprawiedliwe.

Skoro wiedza o wadliwości statku była powszechnie znana wśród marynarzy, dlaczego tak wielu chciało na nim pływać?

To szalenie ciekawe, bo jeszcze w latach 80., aby dostać się na „Heweliusza”, niektórzy dawali łapówkę w kadrach przedsiębiorstwa. Można się też było dostać na prom dzięki poparciu dyrekcji lub SB. Powodem były pieniądze z przemytu – dlatego tak wiele osób chciało pływać na tej linii. Na „Heweliuszu” działała sprawna tzw. spółdzielnia pokładowa, która zarządzała tą kwestią. W szwedzkim Ystad, dokąd zawijał prom, ukazywały się alarmujące artykuły, że obroty sklepów ze sprzedaży alkoholu spadają przez nielegalny handel prowadzony przez Polaków. Jeszcze w latach 90. przemyt miał się świetnie. W jedną stronę płynęły wódka i papierosy, w drugą – już legalnie (a raczej półlegalnie) wracał sprzęt AGD, na który na początku III Rzeczypospolitej był wielki popyt. Poza tym marynarze z długą wysługą lat traktowali „Heweliusza” jako miejsce, gdzie mogli spokojnie dopłynąć do emerytury. Atrakcyjne było też to, że dwa tygodnie spędzali na morzu, a kolejne dwa na lądzie. Długie rejsy na liniach oceanicznych, oznaczające rozłąkę z rodziną, były znacznie bardziej męczące. „Heweliusz” stanowił zatem atrakcyjne miejsce pracy.

W książce jest wiele filmowych scen, m.in. ta, w której jeden z pasażerów, w samej koszuli, podczas huraganu, bliski śmierci, częstuje papierosem drugiego mechanika. Jak rekonstruował pan ostatnie chwile na promie?

Najpierw próbowała to zrobić Izba Morska. Najbardziej interesowały ją jednak głównie sprawy techniczne, decyzje kapitana, przebieg akcji ratowniczej. Z kolei mnie – ludzie i ich dramat. Postanowiłem dokładnie odtworzyć to, co działo się na pokładzie „Heweliusza”. Była to wielomiesięczna praca. Udało mi się dotrzeć do zeznań, jakie w prokuraturze i Izbie Morskiej składali ocalali marynarze. Jako pierwszy dziennikarz dostałem wgląd w akta umorzonego prokuratorskiego śledztwa prowadzonego w Gdańsku. Mężczyźni byli skrupulatnie przesłuchiwani kilka, kilkanaście dni po katastrofie, więc ich pamięć była świeża. Tak poznałem przytoczoną przez pana irracjonalną scenę, w której drugi mechanik, Janusz Lamek, spotkał na pokładzie pasażera – z powodu podmuchów huraganu obaj ledwie trzymali się na nogach, skrywała ich pierzyna wodnego pyłu, groziło im śmiertelne niebezpieczeństwo, bo prom już tonął – i jeden drugiego poczęstował papierosem, który następnie został porwany przez huragan. Lamek odruchowo spojrzał też na zegarek, była 5.08. Mężczyzna najpierw zeznał to w prokuraturze, później, po latach powtórzył to mi w osobistej rozmowie.

Z takich drobnych, często bardzo wstrząsających szczegółów udało mi się odtworzyć obraz katastrofy. Stąd też dokładne godziny niektórych wydarzeń. Na wyznania ocalałych nałożyłem też to, co inni, dzisiaj już nieżyjący, opowiadali na przesłuchaniach lub dziennikarzom w pierwszych dniach od katastrofy. Korzystałem również z napisanych na gorąco raportów kapitanów innych polskich promów, które były tej nocy na Bałtyku. Posłużyłem się też nagraniami stacji brzegowych z Danii, Niemiec i Polski. Mam wrażenie, że dość wiernie odtworzyłem ostatnie godziny na „Heweliuszu”. Choć nadal jest dużo znaków zapytania, ponieważ wszyscy ludzie, z wyjątkiem trzeciego oficera, którzy byli na mostku kapitańskim, zginęli w katastrofie. Z kolei nurkom nie udało się odnaleźć dziennika okrętowego.

(Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe)

Prócz załogi na promie płynęli pasażerowie i pasażerki. Wszyscy zginęli. Dlaczego nikogo z „cywilnych” nie udało się uratować?

Jeden z ocalałych marynarzy opowiedział mi, jak w pobliżu szalup, na już kładącym się statku, majaczyło dziesięciu kierowców. Byli półnadzy, bo wybiegli na pokład w tym, w czym spali – piżamach, slipach, klapkach albo na bosaka. Pytali się, co mają robić. Tak samo jak na Titanicu nie było szalup dla najbiedniejszych pasażerów, na „Heweliuszu” kombinezony termiczne przewidziano tylko dla załogi. Jeśli nawet nielicznym ludziom z „Heweliusza” udało się dostać do tratw, później zamarzali w lodowatej wodzie, która wypełniała te tratwy, bo nie udało się zamknąć jej włazów. Choć zdarzały się cuda – ocalało dwóch marynarzy bez kombinezonów.

Po katastrofie pisano dużo o dramacie marynarskich rodzin, natomiast pasażerowie „Heweliusza” pozostali bezimienni, zapomniani. A zginęło m.in. małżeństwo z czteroletnią córką, która zamarzła na tratwie w ramionach ojca.

Kto jest winny katastrofy?

Trudno wskazać jednego winnego. Z portu wypłynął prom z uszkodzoną furtą rufową, kapitan Andrzej Ułasiewicz nie wiedział, że z zachodu zbliża się huragan Junior, bo nikt nad Bałtykiem go nie przewidział. Spieszono się, bo wypływano z dużym opóźnieniem, a na pokładzie znajdowała się bardzo ważna pasażerka – dyrektorka z biura armatora, która miała spotkanie rano w Szwecji. „Heweliusz” płynął najkrótszą trasą, a nie dłuższą, zimową, która dawałaby mu osłonę Rugii od wiatru. Na dolnym pokładzie marynarze nie przymocowali tirów – te później się przewróciły, pogłębiając przechył, co też przyczyniło się do katastrofy. W jednej z polskich stacji brzegowych od kilkunastu godzin dyżurował emeryt, przemęczony liczbą zgłoszeń związanych z huraganem. Nie powiadomił o katastrofie „Heweliusza” marynarki wojennej, która o wszystkim dowiedziała się za późno, więc jej helikoptery poleciały na pomoc rozbitkom po wielu godzinach od sygnału SOS. Dodatkowo ówczesna Polska nie miała jeszcze międzynarodowych umów dotyczących koordynacji akcji ratowniczych na morzu. Udało mi się też znaleźć poszlaki wskazujące na pewną zmowę na promie, która mogła się przyczynić do zagłady promu… Ale tu odsyłam do książki.

Niemcy i Szwecja jednogłośnie zrzuciły winę na Polskę, prawda?

Tak, bo nasz kraj robił wszystko, by winnym uczynić huragan. Siła wyższa to wygodne rozwiązanie dla dysfunkcyjnego państwa, jego instytucji i właściciela promu. Niemcy i Szwedzi nie uwierzyli w raport polskiej Komisji Resortowej, obarczający winą tylko huragan, który był gotowy już trzy miesiące po katastrofie. I mieli rację.

Z kolei część polskiej opinii publicznej miała pretensje do niemieckich ratowników. Co prawda na miejsce katastrofy przylecieli helikopterami jako pierwsi, kiedy w morzu było jeszcze wielu żywych rozbitków. Rzucili im linki, ale ludzie nie byli w stanie zgrabiałymi dłońmi ich uchwycić bądź zapiąć klamry pasów… Część niemieckich ratowników uznała, że fale są zbyt wysokie i niebezpieczne, by samemu schodzić w dół i wyławiać rozbitków. Moim zdaniem robili, co mogli, ale byli bezradni.

Czy „Heweliusz” to polski Titanic? Temat zajmuje popkulturę: w przyszłym roku na Netflixie pojawi się serial o tragedii promu. Może popularność napędzają teorie spiskowe?

Ma pan absolutną rację. Każda katastrofa, która nie została w pełni wyjaśniona, rodzi teorie spiskowe. „Heweliusz” jest wyjątkowy, bo od samego początku czuć było, że państwo polskie coś ukrywa. W ramach tych teorii spiskowych mówiono o przemycie broni i materiałów wybuchowych. Natomiast z relacji marynarzy wiemy, iż nie ma mowy o żadnej eksplozji, tylko o nagłym, 30-stopniowym przechyle na lewą burtę, który spowodował przesuwanie się tirów i wagonów, a ostatecznie doprowadził do zatonięcia promu.

Jest też teoria, w dodatku mająca swoje bardzo konkretne uzasadnienie, że ofiar katastrofy jest więcej niż oficjalne 55. Na pokładzie mieli płynąć też tzw. blindziarze [„ślepy pasażer”, czyli odmiana pasażera na gapę – red.], a konkretnie obywatele Rumunii, których dużo było wtedy na ulicach polskich miast. W tamtym czasie często próbowali nielegalnie dostać się na promy pływające do Szwecji, na co jest wiele dowodów. Szwedzka prasa już w 1992 roku informowała, że w transportowanych przez polskie statki wagonach kolejowych znajdowano resztki jedzenia, porzucone ubrania, a nawet odchody… Podczas katastrofy z przewróconego „Heweliusza” wypadły wagony, które, do dziś nieotwarte, rozrzucone w odległości wielu mil morskich, leżą na dnie Bałtyku. Pozwala to na wciąż powracające spekulacje.

Kapitan „Heweliusza” Andrzej Ułasiewicz, podobnie jak Edward Smith z Titanica, poszedł na dno ze swoim statkiem. To w pana książce postać pozytywna.

Po przeanalizowaniu tego, co wydarzyło się w ostatnich chwilach, nim prom przewrócił się stępką do góry, uznałem, że Ułasiewicz wybrał honorową śmierć i zupełnie świadomie poszedł na dno ze swoim statkiem. Wiemy, że kapitan schodzi ze statku ostatni, a kiedy prom kładł się na wodę, na jego pokładzie wciąż byli ludzie. Nie tylko wdowa po kapitanie latami walczyła o jego honor, ale też pozytywnie wypowiadają się o nim marynarze. Niektórzy nazywają go wspaniałym dowódcą. Trzeci oficer, Janusz Lewandowski, opowiadał o momencie, kiedy fale zaczynały zalewać już sterówkę, czyli mostek kapitański. Wiadomo było, że to ostatnie chwile na ewakuację. Oficer chwycił za kombinezon termiczny i zapytał Ułasiewicza, czy może uciekać. Usłyszał w odpowiedzi: „A idź pan, panie Jasiu, tylko uważaj pan na szyby”, bo te były już rozbite przez fale. Kapitan, według Lewandowskiego, był świadomy tego, że zbliża się koniec, trzymał jeszcze UKF i wołał: „Mayday”. Nie próbował się ratować.

Wrak nie tylko pobudza wyobraźnię twórców, ale też przyciąga nurków. Nieodkryte tajemnice ciągną ludzi na dno?

Wrak „Heweliusza” leży na północny wschód od niemieckiej wyspy Rugia. Trzeba płynąć do niego cztery godziny wynajętym statkiem. Już wiosną 1993 roku stał się celem pierwszych niezbyt legalnych wypraw. Oczywiście zaowocowało to różnymi legendami. W świecie nurków mówi się, że ówcześni podwodni „piraci” buszowali na statku w poszukiwaniu butelek z alkoholem. Później zaczęły się zorganizowane – najpierw niemieckie, później polskie – wyprawy. Mimo protestów Szwedów, którzy uważali „Heweliusza” za podwodną mogiłę (bo nie odnaleziono ciał części ofiar), wśród nurków stał się on bardzo modnym wrakiem. Jednak nurkowanie tam nie należy do lekkich, łatwych i przyjemnych. Pogoda podczas czterogodzinnej podróży na wrak może się zmienić. W wodzie jest ciemno i zimno. Na „Heweliuszu” czeka wiele pułapek: pokłady się zawaliły, w części pomieszczeń zalega rdzawy pył, który wzniecony płetwami ogranicza widoczność. Niebezpieczne mogą być też prądy morskie. Kilkukrotnie nurkowie przypłacili swoją eskapadę życiem. Można powiedzieć, że „Heweliusz” zabija do dziś.

(Fot. materiały prasowe)

Adam Zadworny (ur. 1967) – dziennikarz, reporter, od 1990 roku związany z „Gazetą Wyborczą”, wcześniej współpracownik pism drugiego obiegu. Autor książek „Bałuka jestem…”, „Szpiedzy w Szczecinie” i „Psy z Karbali. Dziesięć razy Irak” (wraz z Marcinem Górką), współautor alternatywnego przewodnika „Zrób to w Szczecinie”. Laureat kilku nagród dziennikarskich, m.in. Polsko-Niemieckiej Nagrody Dziennikarskiej im. Tadeusza Mazowieckiego za reportaż historyczny „Dziki Zachód – Uznam”. W 2008 roku nominowany do nagrody MediaTory za serię reportaży „Nangar Khel – tak było” (wraz z Marcinem Kąckim i Marcinem Górką).

Jakub Wojtaszczyk
  1. Kultura
  2. Książki
  3. Co naprawdę wydarzyło się na Heweliuszu? Tajemnica katastrofy „polskiego Titanica” rozwiązana
Proszę czekać..
Zamknij