Za mniej niż 3 tys. zł za miesiąc kawalerki w Warszawie właściwie wynająć się nie da – opowiada dwudziestolatka, która od dwóch miesięcy szuka mieszkania. Czynsze są nieprzyzwoite, właściciele nieuprzejmi, a lokale niewyremontowane.
Od dwóch miesięcy szukam mieszkania w Warszawie. Obejrzałam 30 kawalerek o powierzchni do 40 mkw. Założyłam początkowo, że chcę miesięcznie wydawać nie więcej niż 2400 zł plus opłaty. Gdy sprawdzałam ogłoszenia przed wakacjami, ta kwota wydawała się realna. Szybko musiałam zweryfikować te plany. Znalezienie lokum w takiej cenie okazało się zwyczajnie niemożliwe. Mój budżet wzrósł do 3000 zł z opłatami. Brałam pod uwagę Śródmieście, Filtry, Mokotów, ale obejrzałam też kilka mieszkań na Pradze. Chciałam czuć, że mieszkam w stolicy, a nie w jakimkolwiek innym mieście. Czego nauczyły mnie te doświadczenia?
Po pierwsze, sytuacja na rynku nieruchomości w ciągu ostatnich dwóch lat zmieniła się diametralnie. Gdy przyjechałam do Warszawy w środku pandemii, właściwie bez problemu wynajęłam kawalerkę w kamienicy przy placu Konstytucji za 1600 zł plus opłaty (pod koniec, po podwyżce płaciłam 2150 zł). Musiałam się wyprowadzić, bo syn właścicielki chciał zamieszkać na swoim.
Pochodzę z Gdańska. Po maturze wyjechałam na studia do Londynu. W akademiku w pobliżu uczelni dzieliłam przestrzeń ze studentami z różnych stron świata. Londyn jest tak drogi, że nawet nie pomyślałam, że mogłabym szukać lokum w pojedynkę. Gdy wracałam do Polski, chciałam zacząć nowy, trochę doroślejszy etap życia. Samodzielne mieszkanie było jego częścią.
Ogłoszenie o mieszkaniu do wynajęcia sprzed pół godziny? Już nieaktualne
Wiem, że wiele osób ma znacznie gorszą sytuację ode mnie, bo dysponuje mniejszym budżetem. Mnie nie każde mieszkanie się podoba, a nie chcę iść na kompromisy. Wierzę, że zawsze znajdzie się jakaś perełka. Dałam więc sobie czas. Jestem estetką, w pracy otaczam się pięknymi przedmiotami, nie chciałabym rezygnować z wrażeń wizualnych, zwłaszcza że po całym dniu na pełnych obrotach dom ma być oazą spokoju, bezpieczną przestrzenią, do której wracam po „bitwie z codziennością”. Zawsze zwracam uwagę na światło. W moim pierwszym warszawskim mieszkaniu miałam drewnianą podłogę, białe ściany, wielkie okna. Przy wyborze bazuję też na intuicji – raz trafiło się mieszkanie idealne, ale wiedziałam, że nie jest dobre dla mnie, innym razem widziałam potencjał w czymś, co mogłoby się innym nie podobać.
Szukając nowego mieszkania, wstępnej selekcji dokonywałam na podstawie zdjęć zamieszczonych w internecie. Wypracowałam sobie rytuał zaglądania codziennie wieczorem na kilka portali, w tym OLX i Otodom, dołączyłam też do grup na Facebooku, znajomym mówiłam, że szukam. I kilka pięknych mieszkań się dzięki temu pojawiło, ale za to bardzo drogich – za 5-6 tys. zł miesięcznie. Nie było mnie na nie stać. Z czasem okazało się, że research raz dziennie nie wystarczy, bo mieszkania potrafią zniknąć w ciągu pół godziny. Zaczęłam dzwonić do właścicieli zaraz po pojawieniu się ogłoszenia. Czasami po 20 minutach byłam już 10. w kolejce. Albo oferta okazywała się nieaktualna. Na moją korzyść działały elastyczne godziny pracy – czasami właściciele wymagali ode mnie, żebym stawiła się w mieszkaniu w ciągu 20-30 minut. Wybiegałam z pracy, wsiadałam do ubera i pędziłam. A wtedy ktoś dzwonił: „Musi tu pani być w ciągu pięciu minut, bo wychodzimy”.
Wyzwaniem okazało się natomiast szukanie mieszkania w pojedynkę. Nigdy wcześniej nie narzekałam na status singielki, ale teraz widzę, że właściciele chętniej wynajmują mieszkania parom. Może uważają, że to dla nich stabilniejsza sytuacja. Nie mówiąc już o podziale kosztów. W większości przypadków trzeba się targować, a dla mnie dorzucenie dodatkowych 200-300 zł nie jest możliwe. Gdybym się z kimś składała, sprawiałoby to mniej kłopotów. Wielokrotnie widziałam, że najtrudniej jest obcokrajowcom. Któregoś razu po mnie mieszkanie oglądała dwójka Hiszpanów, którzy przyjechali do Warszawy na stypendium Erasmusa. Pokazano im mieszkanie w taki sposób, żeby na pewno nie chcieli go wynająć.
Widziałam mieszkania zupełnie puste, bez jednego mebla, nawet materaca, które właściciele chcieli wynająć za 3 tys. zł. Wszystko musiałabym dokupić sama. Najdziwniejsze były pomieszczenia udające coś innego. Chyba najgorsze mieszkanie, jakie widziałam, miało łączoną kuchnię z… łazienką. Usłyszałam, że z powodzeniem mogę gotować w salonie, bo „kuchnia” to była kuchenka gazowa, taka, jaką bierze się na biwak. Zmroziła mnie wizja, że sięgam po Domestos zamiast po szampon. Szybko stamtąd uciekłam.
Inne – dopieszczone w środku mieszkanka – okazywały się ciasnymi kawalerkami w bloku z widokiem na cmentarz. W niektórych mieszkaniach właścicielom nie chciało się nawet posprzątać. Wydawało się, jakby dopiero co zmarła tam czyjaś babcia – wokół pełno pamiątek po starszej osobie, w powietrzu dziwny zapach. Nie zliczę też mieszkań z zakurzonymi meblościankami albo takich, które wyglądały jak Airbnb wykończone najtańszym kosztem. Oczywiście wystawione za miliony monet.
Szukając mieszkania drugi miesiąc, trudno zachować optymizm
Właściciele, widząc, że to po ich stronie jest władza, w pełni ją wykorzystują. Nie odpisują na wiadomości ani nie pamiętają twojego imienia – to standard. Właściwie nie traktują cię jak człowieka. Dla większości jesteś „Anią numer trzy”. Dla tych wszystkich ludzi, z którymi się spotkałam, starałam się być miła. I wielokrotnie słyszałam, że jestem fajna, że mnie polubili. Wydawało mi się, że trochę ode mnie starsze pary – widać, że dobrze sytuowane – zobaczą we mnie młodą, ambitną dziewczynę, która chce się sama utrzymać. I zechcą mi trochę pomóc, obniżając czynsz o 100 zł. Wiele razy usłyszałam: „nie”.
Presja jest duża. Często bałam się o cokolwiek zapytać, żeby nie sprawiać wrażenia roszczeniowej. A przecież ja miałabym to miejsce nazywać domem. I słono za to płacić. Gdy próbowałam negocjować, obrażano się. Kiedyś usłyszałam, że właścicielka nie może opuścić ceny nawet o 50 zł, bo ma na utrzymaniu czwórkę zwierząt, w tym dwa z niepełnosprawnością.
I wreszcie, trzeba mieć wszystko na piśmie. Prawie udało mi się wynająć wymarzone mieszkanie na Starym Mokotowie. Właściciele do ostatniej chwili zapewniali mnie, że są na mnie zdecydowani. Gdy pytałam: „Czy muszę się czymś stresować?”, odpowiadali: „Ależ nie ma powodu do nerwów”. W dniu, w którym miałam podpisać umowę, otrzymałam ostateczną decyzję. Odmowną. Podobno na moje miejsce przyszły dwie dziewczyny. – Jestem za stara, żeby denerwować się o czajnik – usłyszałam też, gdy zapytałam, czy w mieszkaniu są elementy wyposażenia. To hasło na stałe weszło do moich rozmów ze znajomymi. Ale i tak liczyłam na to mieszkanie. Zawiodłam się. Jedyny raz napisałam do właścicieli SMS o treści: „Nie potraktowaliście mnie fair”.
Nie chciałabym wyjść z tej sytuacji rozczarowana ludźmi. Nie chciałabym stracić do nich zaufania, ale niełatwo zachować optymizm. Wiem, że jestem uprzywilejowana – jestem młoda, mam dobrą pracę, mam nadzieję, że będę zarabiać tylko więcej. Nie chcę myśleć, jak trudną sytuację mają inni. Ale gdy wynajem mieszkania okazuje się zbyt dużym wydatkiem w ramach miesięcznego budżetu, właściwie zżera całe zarobki, zastanawiasz się, czy ktoś cię nie robi w balona. Twój kraj? Ludzie, którzy chcą na swoich mieszkaniach zarabiać coraz więcej?
W pewnym momencie miałam już naprawdę wszystkiego dosyć. Pogodziłam się tym, że mieszkam kątem u młodszej siostry. Śpię na materacu pod szafą w jej wynajmowanym mieszkaniu. Blisko do pracy, za darmo, bez problemu. Wyluzowałam. I wtedy los się do mnie uśmiechnął. Trafiło się mieszkanie od znajomego znajomej.
Wracam do punktu wyjścia. Nowe mieszkanie mieści się kilkaset metrów od tego, z którego się musiałam wyprowadzić. Idealne miejsce, zwłaszcza na jesienne miesiące, gdzie wszędzie indziej jest ponuro, a tam jasno, pełno ludzi, toczy się życie. Po raz pierwszy czuję się też potraktowana jak człowiek – to właściciel pyta, czy już się zdecydowałam, on obniżył stawkę, on chce, żeby ktoś fajny zatroszczył się o jego miejsce. Jesteśmy umówieni na podpisanie umowy. Moja opowieść chyba wreszcie dobiegnie końca.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.