Telewizja Arte pokazuje właśnie serial o najpiękniejszych miejscowościach Francji. O Hallencourt naturalnie nic tam nie ma, bo Hallencourt nie wygląda. Na listę najbrzydszych też raczej się nie załapie, jest zbyt pospolite. A jednak, wbrew warunkom, przeżywa swoje pięć minut sławy. Właśnie tu 25 lat temu urodził się Édouard Louis, jedna z najjaśniejszych gwiazd europejskiej literatury, autor trzech autobiograficznych powieści, w których nie oszczędza nikogo, również samego siebie.
Chociaż twój debiut „En finir avec Eddy Bellegueule” (Koniec z Eddym Bellegueule’em) jest sensacją oraz skandalem na skalę światową, w Polsce najpierw ukazuje się powieść numer dwa, „Historia przemocy”. Domyślasz się dlaczego?
Wynika to chyba wyłącznie z gustu mojej polskiej wydawczyni, nic więcej. W dwóch czy trzech krajach z ponad 30, w których ukazały się już moje książki, wydawcy podjęli podobną decyzję, uznali, że „Historia przemocy” lepiej wpisuje się w dyskusję o seksie w czasach #MeToo. Dla mnie kolejność publikacji nie ma żadnego znaczenia, każda książka jest inna, nie trzeba czytać pierwszej, by zrozumieć drugą.
„Koniec z Eddym” ‒ podobnie jak twoja druga powieść ‒ też jest o seksie i przemocy, ale najbardziej szokuje w nim francuska bieda, przerażająco podobna do naszej.
Jestem pierwszą osobą z mojej rodziny, która przeprowadziła się do stolicy, skończyła studia, obracam się w środowisku absolwentów wyższych uczelni, ludzi kultury. Większość moich nowych znajomych nie zdaje sobie sprawy z tego, że startowali w życiu z uprzywilejowanej pozycji, dzieci wykształconych rodziców przynajmniej na początku idą tą samą drogą, uczą się, studiują. Gdy w rozmowie z nimi wyskakuje wątek biedy, wszyscy mówią w czasie przeszłym: „Była bieda, fakt, ale na szczęście się skończyła, przyszedł postęp i wszystko wyrównał”. Niestety, nie mogę się z tym zgodzić.
Gdy w szkole średniej zacząłem czytać Emila Zolę i Didiera Eribona, miałem wrażenie, że to o mnie, o moim dzieciństwie. Różnica polega na tym, że rodzice Didiera dotrwali do emerytury na etacie w fabryce, a moi są na zasiłku dla bezrobotnych. Tak długo udało się w Europie unikać rozmów o bezrobociu i biedzie, że większość ludzi uwierzyła, że problemu już nie ma, rozwiązał się sam. Ale on jest ‒ i stanowi główny generator przemocy.
Moja matka, ojciec, w zasadzie wszyscy mieszkańcy Hallencourt, gdzie się wychowałem, czują się wykluczeni ze społeczeństwa, nikt się nimi nie przejmuje, nikt ich nie zauważa. Głosowali na skrajną prawicę, by przypomnieć Francji: jesteśmy, istniejemy, nie zrobicie z nas niewidzialnych. Przez ostatnich 20 lat przestaliśmy też rozmawiać o podziałach klasowych, bo przecież to takie archaiczne. Nic bardziej mylnego ‒ trzeba o tym mówić nowym językiem, włączając wszystkich wykluczonych: ze względu na rasę, płeć, preferencje seksualne. Właśnie to próbuję osiągnąć, pisząc książki.
Tylko że czytanie to przywilej ludzi, którym się w życiu w miarę udało, biednych na taki luksus nie stać.
Sporo ludzi nie zdaje sobie sprawy, że mają w sobie książki, także te, których nigdy nie przeczytali. Moja matka np. nosi w sobie kilka tomów autorstwa Simone de Beauvoir, pisarki chętnie cytowanej przez ludzi władzy. Książka nadal ma wielką moc, potrafi sięgać poza swoich czytelników. Po ukazaniu się mojej pierwszej powieści w Hiszpanii czytelnicy założyli Fundación Eddy, która sponsoruje mieszkania dla nieletnich ofiar homofobii, nastolatków LGBTQ, którzy musieli uciekać z domu. I oni teraz już wiedzą, że nie są sami ‒ czują się bezpiecznie, kończą szkołę, mają szansę żyć jak ludzie. Zaproszono mnie na wieczór inaugurujący działalność fundacji w Madrycie, poznałem jej 15-16-letnich podopiecznych. Większość z nich nie przeczytała mojej książki, a jednak „Eddy” coś w ich życiu już zmienił.
Podobno pierwszą książkę sam przeczytałeś dopiero, gdy skończyłeś 17 lat.
Prawie prawda, przed 17. urodzinami miałem mały epizod z „Harrym Potterem”, wciągnąłem wszystkie siedem tomów serii, i to więcej niż raz. Harry nie pasował do otoczenia, nie mógł być sobą, rozumiałem go, identyfikowałem się z nim. Gdyby nie Harry, pewnie nie odważyłbym się sięgnąć po poważniejsze tytuły. W moim domu oglądało się telewizję, każdy z pięciu odbiorników TV był włączony od rana do wieczora, nie mieliśmy za to ani jednej książki. Po co – czytanie jest przecież dla dziewczyn i pedałów.
Pięć telewizorów w domu, w którym nie starczało pieniędzy na kolację?
Żaden z nich nie był nowy, wszystkie znaleźliśmy na śmietniku. Ojciec je naprawił i grały.
Jak to możliwe, że już w wieku 20 lat napisałeś bestseller i przeskoczyłeś kilka szczebli w hierarchii społecznej?
Nie byłem genialnym dzieckiem, sam nie wpadłem na pomysł, że szkoła to dla mnie jedyna szansa. W każdym razie nie od razu. Mój podstawowy problem polegał na tym, że nie pasowałem do środowiska, w którym przyszedłem na świat, a naprawdę się starałem, bardzo chciałem pasować. Jako gej nie miałem jednak najmniejszych szans, klasa robotnicza kocha tylko jeden typ mężczyzny, jest nim macho, a macho z gejem przecież nawet nie zagada. Marzyłem, że mimo wszystko uda mi się kiedyś zostać prawdziwym facetem i ojciec przestanie się mnie wstydzić, a wstydził się strasznie. Byłem wielkim nieporozumieniem, na każdym kroku rozczarowywałem moją rodzinę i samego siebie. Dotarłem do tego etapu, w którym człowiek ma tylko dwa wyjścia: albo się zabić, albo uciekać. Wybrałem wariant numer dwa, trudniejszy, bo moim jedynym sojusznikiem ‒ jako dziecka biednych rodziców ‒ był system stypendialny. W „Eddym” opisuję, jak dostałem się do dobrej szkoły w stolicy regionu, nie tyle dzięki talentowi, ile desperacji i szczęściu.
Nauczyciele w podstawówce nie wspominali o studiach, stypendiach socjalnych, zapomogach itp.?
Gdy Albert Camus odbierał literackiego Nobla, podziękował swojemu nauczycielowi z podstawówki za skierowanie na inną drogę niż ta wydeptana przez ludzi z jego sfery, czyli prosto w dół. Ile podobnych przypadków znamy jeszcze z literatury? Bo mnie przychodzi do głowy tylko James Baldwin.
Skończyłem socjologię, więc dość dobrze znam światowe statystyki. System szkolnictwa publicznego prawie nigdzie nie działa, dziecko z robotniczej rodziny na prowincji w 99 przypadkach na 100 skończy jak jego rodzice, nawet w Skandynawii, która wydaje się być lepsza od innych regionów Europy, ale tak naprawdę tylko udaje. Nauczyciele niewiele mogą, bo tego, co najważniejsze, dzieci dowiadują się w domu.
Fundamentalne prawo postindustrialnej prowincji brzmi: szkoła to strata czasu, nawet więzienie jest lepsze. Mój starszy brat to twardy facet, tak jak ojciec olewał nauczycieli, olewał szkołę, a teraz olewa też pracę. Można powiedzieć, że sam wybrał sobie życie na dnie, ale to nieprawda. Urodził się w patriarchalnym świecie, a bieda to w dużej mierze konsekwencja patriarchatu.
Skoro to nie dom i szkoła, kto w takim razie podpowiedział ci, jak zwiać przed przeznaczeniem?
Matka mojego najlepszego przyjaciela z liceum, notabene z zawodu nauczycielka. Marnie zarabiała, jej prawdziwym kapitałem były przeczytane książki. Dostałem od niej na wpół autobiograficzną, a w połowie socjologiczną książkę „Retour à Reims” (Wracając do Reims) Didiera Eribona. Dokładnie pamiętam, co wtedy powiedziała: „Autor przeżył prawie to samo, co ty, a do tego jeszcze jest gejem”. Użyła magicznego słowa, to był sygnał. Przez 17 lat udawałem, że nie jestem gejem, chociaż chyba kiepsko mi to wychodziło, a tu inny gej napisał książkę, na dodatek o mnie. Tak bardzo pragnąłem poznać samego siebie, zrozumieć, co dokładnie ukrywam i dlaczego to robię.
„Wracając do Reims” to nie najłatwiejsza lektura dla kogoś, kto wcześniej zaliczył jedynie Harry’ego Pottera, ale to, co w książce najważniejsze, dotarło do mnie od razu: że Didier, dziś 65-letni, tak jak ja startował z przegranej pozycji, jego dziedzictwem były bieda i nędza, a jednak skończył prestiżową uczelnię, przyjaźnił się z Marguerite Duras, Pierre’em Bourdieu, Jakiem Derridą. Chcę być tym człowiekiem ‒ pomyślałem ‒ chcę takiego życia. Dlatego z dnia na dzień zacząłem czytać wszystko, co miało mi pomóc w zrealizowaniu nowego planu A: Jeana-Paula Sartre’a, Simone de Beauvoir, Prousta, Derridę… Nie wszystko rozumiałem, ale powtarzałem sobie: czytaj dalej, przyjdzie czas, gdy zrozumiesz.
Nadal pochłaniasz jedną książkę dziennie, jak miał w zwyczaju Sartre?
Już nie, trochę się uspokoiłem. Ale gdy osobiście poznałem Didiera Eribona i zaprzyjaźniliśmy się, sam zacząłem pisać. Najpierw, by wyładować złą energię skumulowaną w ciągu 17 lat, potem mobilizowany przez Didiera. Kilka razy dziennie powtarzał mi: „Zapisz to, co powiedziałeś. Napisz, co myślisz. Pisz, po prostu pisz”.
Pisanie przekreśliło życiowy plan B, który zakładał, że zostaniesz celebrytą.
To był pomysł jeszcze z czasów Hallencourt i początków reality TV we Francji. Uwierzyłem, że tylko telewizja może mnie wyrwać z tej koszmarnej mieściny, każdy dzień zaczynałem od udzielenia wywiadu odbiciu w lustrze, pewnie jak połowa dzieciaków z mojego pokolenia. Rachunek prawdopodobieństwa przekonał mnie, że prędzej dostanę się do liceum niż do TV. Skupiłem się zatem na szkole. Chciałem zostać aktorem i przede wszystkim wyjechać do Paryża. Żebyśmy się dobrze zrozumieli: nie byłem wielkim talentem w stanie hibernacji. Wychodziłem na prostą powoli, krok po kroku stawałem się tym, kim jestem teraz, udało mi się. A skoro ja mogłem, inni też mają szansę.
Na spotkaniu z czytelnikami w Warszawie powiedziałeś, że jesteś błędem statystycznym. Ilu znasz ludzi, którym się udało tak jak tobie?
Niewielu, to fakt. M.in. z tego właśnie powodu nie pasuję do środowiska paryskich literatów. Oprócz mnie, Didiera Eribona i Annie Ernaux prawie wszyscy pisarze, zresztą nie tylko francuscy, to dzieci burżujów lub arystokratów. Mimo wszystko wierzę, że każdy człowiek ma szansę stać się kimś innym, niż jest lub próbuje mu się wmówić, że musi być. Przestałem za to wierzyć w sens wielkiej rewolucji, bo gdy do takiej dochodzi, zawsze kończy się katastrofą. Sens ma wyłącznie mikroskala, tworzenie małych przestrzeni wolności lub wyzwolenia.
Jedna z najbardziej prestiżowych i snobistycznych szkół średnich w Paryżu wprowadziła niedawno stypendium dla dzieci z rodzin robotniczych, korzysta z niego 100 osób rocznie. W skali świata to nic, ale gdy większość z nas spróbuje coś naprawić na własną rękę, w pewnym momencie zmiana będzie widoczna i odczuwalna przez wszystkich. Nie twierdzę, że dobre wykształcenie gwarantuje szczęście i wyższy standard życia, ale na pewno zwiększa możliwość wyboru.
Tuż przed ostatnią turą wyborów prezydenckich we Francji przewidziałeś w „Financial Times”, że wygra „ten okropny” Emmanuel Macron. Rozumiem, że nie zmieniłeś zdania na jego temat?
Skąd mogłem wiedzieć, że tak szybko okażę się prorokiem. Macron robi, co może, by ludzie we Francji nie mieli równych szans ‒ najbogatszym tnie podatki, najbiedniejszym zabiera zasiłki. Przed ostatnimi wyborami większość dziennikarzy widziała w nim wielkiego reformatora, Europejczyka, męża stanu, który uchroni swój kraj i Stary Kontynent przed toksyczną Marine Le Pen i jej podobnymi. Od początku wiedziałem, że wygrana Macrona jedynie wzmocni pozycję Le Pen ‒ i tak się właśnie dzieje. Ostatnie sondaże pokazują rekordowo wysokie poparcie dla skrajnej prawicy we Francji.
Najbardziej niepokoi mnie jednak różnica w sposobie traktowania Macrona i Trumpa przez media, rażący przykład kulturowego rasizmu. Macron postępuje równie podle, co Trump – odbiera biednym świadczenia socjalne, skazuje na śmierć uchodźców, głosował za tym, by nieletnich wsadzać do więzienia. Trump zawsze dostaje za swoje, natomiast Macronowi wszystko uchodzi na sucho. Tylko dlatego, że mówi językiem ludzi kulturalnych, wykształconych i raczej bogatych, a Trump to bohater telewizyjnego reality show, bezczelnie bezpośredni.
Może niepotrzebnie stawiamy politykom jakiekolwiek wymagania. Nie wystarczy, że w miarę dobrze wyglądają?
Ale przecież Macron wcale nie wygląda. Nie mogę na niego patrzeć, w ogóle nie jest przystojny.
W porównaniu z Trumpem i Putinem jest.
No nie wiem. Jeremy Corbyn wydaje mi się o wiele bardziej sexy. I jest też jednym z nielicznych polityków, którzy myślą o najbiedniejszych, naprawdę mu na nich zależy. Pozostali wcale nie widzą problemu albo uważają, że rozwiążą go, dając ludziom byle jaką pracę. Pełen etat w fabryce zrobił z mojego ojca wrak człowieka ‒ dziś ma 50 lat i nie oddycha bez respiratora, nie potrafi chodzić o własnych siłach. A ciągle powtarzał, że praca to podstawa, sens życia, że kim jest człowiek bez stałego zajęcia – leserem, pasożytem. Tak nie można.
Moje pokolenie uważa, że istnieją gorsze rzeczy niż bezrobocie, np. podła praca poniżej godności człowieka. Mój młodszy brat nie pali się do harowania za grosze ‒ i słusznie. Cudownie byłoby, gdyby wszyscy dostali pracę, która pozwala im się wykazać i zrealizować, ale skoro tak nie jest, chyba powinniśmy poszukać innego sposobu przeorganizowania naszego społeczeństwa.
Wróciłem właśnie ze Stanów Zjednoczonych, wykładałem tam gościnnie na paru prestiżowych uniwersytetach. Nie potrafię wykasować z pamięci spaceru ulicami Upper East Side na Manhattanie i widoku imponujących kamienic zamieszkanych przez ludzi od pokoleń bogatych. Oni nie są problemem, to nie ich wina, że mają wszystko, a mój ojciec nic. Zawinił system, w którym żyjemy i na który się godzimy.
Jeszcze całkiem niedawno lubiłem sobie pomarzyć, że wyprowadzam się np. do Londynu, a tam życie nabiera sensu oraz nowej, ekstremalnie wysokiej jakości. Lepszy świat zawsze widzimy w pastelach.
To jeden z powodów, dla których zacząłem pisać książki. Moja matka nie jest obywatelką Francji, którą tak bardzo cenią turyści oraz lokalni ludzie kultury. Ona mieszka gdzieś poza granicami mitu, równie dobrze mogłaby być teraz w Polsce czy Chile. Oczywiście lepiej być gejem we Francji niż np. w Rosji czy Namibii, nie zmienia to jednak faktu, że narodowość to fikcja ‒ nie ma żadnego znaczenia, wbrew temu, co próbują nam wmówić politycy. Gdy opowiadam, że jestem mężczyzną, gejem, lewicowcem, wszystko ma sens i brzmi pięknie, coś to o mnie mówi. W jakim stopniu definiuje mnie stwierdzenie: jestem Francuzem? Wcale.
We „Wracając do Reims” Didier Eribon pisze, że seksualny coming out w porównaniu ze społecznym nic go nie kosztował, znajomi w ogóle nie reagowali, gdy przyznał, że jest gejem. Dopiero gdy wspomniał, że pochodzi z prowincji, z robotniczej rodziny, atmosferę szlag trafiał. Ty nie masz takich problemów ‒ skąd pochodzisz i kim jesteś, walisz wprost.
Tylko dzięki temu, że wcześniej zrobił to Didier Eribon, przetarł szlak, zainicjował dyskusję na ten temat, sprowokował innych do szczerości. Właśnie to wydaje mi się w książkach najpiękniejsze ‒ potrafią nakłonić ludzi, by mówili o samych sobie.
Magazynowi „Fantastic Man” powiedziałeś: „Nauczyłem się swojego życia jak teatralnej roli. Grałem tak długo, aż stałem się graną postacią”. Masz czasami ochotę zmienić repertuar?
Sporo wysiłku włożyłem w to, by zostać Édouardem Louisem – pisarzem, który podróżuje po świecie, spotyka się z czytelnikami, wykłada na uczelniach. Wyleczyłem się z wątpliwości, wiem, co mi się podoba, a co nie, i nie muszę się zastanawiać, czy aby na pewno jest to OK. Ale prawdę mówiąc, nie mam już ochoty być dłużej tym człowiekiem, marzy mi się nowa tożsamość, nowy wygląd. Teoretycznie stałem się tym, kim chciałem być, a jednak nie potrafię z tego powodu triumfować. Nie ma w tym chyba nic specjalnie szokującego, wielu ludzi wolałoby być kimś innym. Podoba mi się idea permanentnych zmian, brak pewności, kim stanę się za kilka lat, i poczucie, że nigdzie nie wsiąkłem na stałe, nie jestem członkiem żadnego klubu czy środowiska.
W Nowym Jorku dałem się niedawno wyciągnąć na przyjęcie organizowane przez „The Paris Review”, bardzo wpływowy magazyn literacki. Były wykwintne dania, szampan, wśród gości Joyce Carol Oates, a więc prestiż, elita. Normalnie unikam takich imprez, źle się na nich czuję i skupiam na czymś, co dla własnego dobra powinienem przegapić. Tym razem byłem świadkiem, jak wielcy pisarze i ważni wydawcy traktują kelnerów ‒ w najlepszym przypadku lekceważą, w najgorszym ostentacyjnie nimi gardzą. Miałem ochotę wrzeszczeć: nie jestem jednym z nich, nie mam z nimi nic wspólnego! Chciałbym, żeby elita zaczęła się siebie wstydzić, dlatego piszę.
Powiedziałeś, że twoje książki to broń wymierzona w klasę rządzącą.
Piszę o przemocy, biedzie, homofobii, dyskryminacji, wyrzuceniu poza margines. Po to, by moi czytelnicy poczuli się z tym źle. Biednych ludzi nie stać na komfort, jakim jest czytanie książek ‒ prawda, ale moją grupą docelową są ludzie, którym żyje się wygodnie. Chciałbym, żeby zastanowili się nad tym, co robią, a co powinni zrobić, na co się godzą, w jakim stopniu są odpowiedzialni za świat, w którym żyją. Nie wszyscy musimy być aktywistami, na sto innych sposobów można pokazać, że rozumiem, co jest nie tak, i że chcę to zmienić. Nie trawię książek o niczym, skoncentrowanych na formie, tak bardzo awangardowych i jeszcze bardziej jałowych. Marguerite Duras, Toni Morrison, William Faulkner, Marcel Proust pisali o tym samym, co ja ‒ o sprawach istotnych zawsze. Dlatego ich książki ciągle się czyta, nie przestały być aktualne. Czy to samo możemy powiedzieć o twórcach awangardy?
Biegle posługujesz się dwoma odmianami francuskiego: językiem elit oraz ojczystym językiem ludzi, którzy mają mniej powodów do zadowolenia. Zdarza ci się, że język wymyka się spod kontroli, przejmuje panowanie?
Gdy jestem wściekły. Gdy kłócę się z moim chłopakiem. Wypowiedziane słowa to jeszcze nic, przeraża mnie wtedy mój sposób bycia: gniew, agresja. Do pewnego stopnia potrafię być jednym z tych ludzi, przed którymi całe życie uciekałem, wychodzi ze mnie wulgarny typek. Zresztą kłótnie same w sobie wydają mi się chore, głupie, wcale nie rozładowują napięcia, nie oczyszczają sytuacji. Za każdym razem, gdy moja przeszłość przypomina o sobie, wstydzę się siebie i swojego zachowania, nie potrafię go usprawiedliwić.
Mniej więcej rok po premierze „Wracając do Reims” berliński Schaubühne pokazał inscenizację twojej „Historii przemocy”. Oba spektakle wyreżyserował Thomas Ostermeier, jeden z najważniejszych twórców współczesnego teatru. Przypadek?
Thomas traktuje teatr tak, jak ja traktuję literaturę, obaj próbujemy mówić o sprawach, które długo udawało się przemilczeć. Zarówno „Eddy…”, jak i „Historia przemocy” wystawiane są teraz w wielu europejskich teatrach. Przyłożyłem rękę do dwóch adaptacji – w Oslo i Berlinie właśnie, bo twórczość Ostermeiera i jego sposób myślenia są mi bardzo bliskie. Pierwsze jego spektakle oglądałem w liceum.
Facet, który ląduje w łóżku z obcą kobietą, jest supersamcem, upolował łatwy towar. Kobieta w takiej sytuacji o szacunku może zapomnieć, chociaż i tak będzie lepiej traktowana niż gej, bo gej nie zasługuje na nic. Naprawdę wierzysz, że schemat myślenia z „Historii przemocy” da się wyprostować?
Żyjemy w czasach ekstremalnej homofobii, w wielu krajach homoseksualizm wciąż jest przestępstwem, karanym nawet śmiercią, w Stanach Zjednoczonych i Brazylii prawo dopuszcza „leczenie” gejów. W naszej najnowszej historii najbardziej przerażają mnie te momenty, gdy lewica zgadza się z prawicą, chociaż oficjalnie wygłaszają wykluczające się komunikaty. Mam na myśli np. homonacjonalizm, sugerowanie przez radykalną lewicę, że nacjonaliści to kryptogeje, i sprowadzanie tej kwestii do żartu. Tacy progresywni, tacy tolerancyjni, a poczucie humoru mają przedpotopowe i jest ono narzędziem ich gry politycznej. Polityczna poprawność nauczyła studentów prestiżowych uczelni w USA autocenzury, dobrze się zastanowią, zanim powiedzą, co myślą o feminizmie lub ciemnoskórych. Ale gdy rozmawiam z nimi o LGBTQ, hamulce puszczają, w tej kwestii można pozwolić sobie na więcej, w zasadzie na wszystko.
Twoje wykłady w USA zbiegły się z amerykańską premierą „Historii przemocy”. Czy reakcje czytelników za Atlantykiem mocno różnią się od europejskich?
O przemocy seksualnej w USA rozmawia się łatwiej niż np. we Francji, dyskusja trwa tam już jakiś czas, zwłaszcza w środowisku akademickim. Choć nie popieram wszystkich inicjatyw ruchu #MeToo, muszę przyznać, że zrobił dużo dobrego, nagłośnił problem. Amerykanie mają jednak tendencję do zatrzymywania się na jednym poziomie, potrafią opowiadać o własnych, często drastycznych doświadczeniach, ale rozwiązań prawnych już się nie tykają. Wsadzamy winnych do więzienia i uważamy problem za załatwiony, chociaż statystyki pokazują, że to inkubatory agresji ‒ byli więźniowie są znacznie bardziej brutalni i bezwzględni niż przed pierwszym wyrokiem. Przemoc próbujemy naprawić przemocą, a to nie może się udać. Dobrze wiem, o czym mówię, mój wujek siedział w więzieniu, mój kuzyn i mnóstwo znajomych ‒ też.
W Paryżu trwa właśnie proces mężczyzny, który był prototypem Redy z „Historii przemocy”. „The New York Times” napisał, że chociaż jesteś pokrzywdzonym w sprawie o gwałt i próbę zabójstwa, robisz wszystko, by oskarżony uniknął surowej kary.
Nienawidzę tego człowieka, nie chcę go nigdy więcej widzieć, jakąś część mnie bezpowrotnie zniszczył. Zasłużył na karę, ale czy aby na pewno na tę przewidzianą przez kodeks? Czy w więzieniu zrozumie, co zrobił, i już nigdy więcej tego nie powtórzy? Prawie wszyscy współcześni terroryści mają podobny życiorys: za drobne przestępstwa, włamanie czy kradzież, trafili za kraty, po wyjściu na wolność wkroczyli na najwyższy poziom przemocy, agresji i bezwzględności. Nie twierdzę, że to wina wyłącznie systemu więziennictwa, ale w resocjalizacji ewidentnie się nie sprawdza. Surowszy wymiar kary też nie jest rozwiązaniem, przecież nie skażemy wszystkich na dożywocie. Coś tu nie działa od bardzo dawna, ale niespecjalnie chcemy to naprawić.
Po wszystkim, co przeżyłeś i opisałeś w swoich książkach, publicznie oświadczasz, że teraz wszystko jest z tobą OK, jesteś szczęśliwy. Jakoś trudno w to uwierzyć.
Pierwszy etap mojego życia, który opisuję w „Eddym…”, zamknąłem raz na zawsze, wykasowałem. Opowiadanie o tym w ogóle mnie nie boli, jestem zupełnie innym człowiekiem. Zdarzają mi się nocne koszmary, staram się nie chodzić sam pustymi ulicami po zmierzchu, ale poza tym naprawdę jestem szczęściarzem, któremu przeszłość nie ciąży, nigdy. Może mam to w genach, może taki się urodziłem, bo na pewno nie zostałem tak wychowany.
Obrazisz się za porównanie do Piera Paola Pasoliniego?
Jeden z pierwszych wywiadów, jakich udzieliłem włoskiej prasie, ukazał się pod tytułem „Przeciwko Pasoliniemu”. Cenię go, nawet bardzo, ale mamy ze sobą mniej wspólnego, niż mogłoby się wydawać. Pasolini był katolikiem, przeciwnikiem aborcji, a o klasie robotniczej myślał jak burżuj, który podnieca się idealizowaniem biednych. Był wierny wizji świata z prostym podziałem na ludzi dobrych ‒ robotników i artystów ‒ oraz całą resztę. I w pewnym sensie właśnie to go zabiło. Ja tymczasem więcej niż raz usłyszałem już zarzut, że ‒ wbrew moim intencjom i wszystkim deklaracjom ‒ napisane przeze mnie książki szkodzą wykluczonym: robotnicy i bezrobotni są u mnie wulgarni, agresywni, nie dają się lubić, nie sposób się z nimi solidaryzować.
Podobnie jak Pasolini byłeś też członkiem partii komunistycznej.
Ale trwało to naprawdę chwilę, poza tym należałem do frakcji teoretyków odcinających się od tego, co komuniści zrobili ze światem. Z Pasolinim tak naprawdę wiąże mnie wiara w literaturę i sztukę, które walczą, wtrącają się w życie.
Dlaczego na co drugim zdjęciu zasłaniasz dłonią połowę swojej twarzy?
Bo nie podoba mi się, jak wyglądam, i nic z tym nie mogę zrobić. Wprawdzie w Kalifornii przyszło mi do głowy kilka pomysłów, ale przyjaciele ‒ zwłaszcza Didier ‒ pilnują, bym ich nie zrealizował. Chwilę po poznaniu człowieka, którego w „Historii przemocy” nazwałem Reda, szliśmy razem ulicą. Ja udawałem, że spławiam natręta, a on udawał, że nie wie, o co mi chodzi. Świadomie prowadziłem go tak, by ominąć zapalone latarnie, bo gdyby zobaczył mnie w pełnym świetle, nic by się pewnie nie wydarzyło i nie byłoby tej książki. Tuż przed oddaniem do druku „Historii…”akurat ten fragment usunąłem ‒ tak bardzo wstydzę się siebie, swojego wyglądu i zachowania.
Rozegrałeś to jak Blanche DuBois z „Tramwaju zwanego pożądaniem”.
Moja idolka. Zawsze nią będzie!
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.