W obliczu katastrofy dociera do nas, że nasza kontrola nad rzeczywistością jest zerowa. W islamie to absolutnie powszechnie znany fakt, bo wierzy się, że przeznaczenie jest zapisane w naszej duszy – mówi reżyser „Chłopca z niebios” Tarik Saleh. Film opowiada o rozgrywkach między służbami specjalnymi a islamską organizacją religijną. Polska premiera w kinach już 23 czerwca.
Pochodzący z Egiptu Tarik Saleh w latach 90. XX wieku był jednym z najbardziej popularnych graficiarzy w Szwecji. Niektóre jego prace wciąż zdobią tamtejsze mury. Od połowy lat 2000. spełnia się jako publicysta, dziennikarz, producent, a przede wszystkim scenarzysta i reżyser. Ma na koncie nagradzaną, napisaną wspólnie ze Stiegiem Larssonem „Metropię” czy „Morderstwo w hotelu Hilton”, zdobywcę Grand Jury Prize na Sundance w 2017 roku i wielki przebój francuskiego box office’u. Współtworzył też seriale „Ray Donovan” i „Westworld”. Jego druga fabuła, „Chłopiec z niebios”, rozpoczęła międzynarodową karierę na ubiegłorocznym festiwalu w Cannes, zdobywając tam Złotą Palmę dla najlepszego scenariusza, a następnie zgarniając wiele nominacji i nagród na innych prestiżowych branżowych wydarzeniach. Zdjęcia powstawały w Turcji, bo pochodzący z Egiptu Saleh jest od 2015 persona non grata w swojej ojczyźnie. Teraz film trafia do polskich kin.
To nawiązująca do mitu o Dawidzie i Goliacie opowieść o Adamie, młodym chłopaku z egipskiej prowincji, który przyjeżdża do Kairu na prestiżowe stypendium. Gdy staje się świadkiem niewyjaśnionego zabójstwa kolegi, zostaje wbrew własnej woli wplątany w śmiertelnie niebezpieczną intrygę i zmuszony do współpracy ze służbami specjalnymi. Ma przeniknąć do struktur potężnej islamskiej organizacji, Bractwa Muzułmańskiego, i wpłynąć na wybór nowego Wielkiego Imama. Z tej pełnej niebezpieczeństw ścieżki nie ma już powrotu.
Gdyby przeczytać tylko opis filmu, można by odnieść wrażenie, że to obraz o napięciach religijnych. Jednak dość szybko „Chłopiec z niebios” przeobraża się w thriller o mechanizmach działania systemu, systemowej opresji. Film pełen społecznych podtekstów i znaczeń. Jak rozkładał pan akcenty?
Mam specyficzny tryb pracy. Zawsze mówię uczciwie, choć wiem, jak to brzmi w moich ustach, że nie lubię reżyserować. Uwielbiam pisać, to moja wielka pasja, ale reżyserowanie mnie stresuje. Dlatego jak najwięcej czasu spędzam, pracując nad tekstem, by ten potem pracował sam.
Ta przygoda zaczęła się od ponownej lektury „Imię róży” Umberto Eco. Pierwszy raz przeczytałem tę książkę, kiedy byłem młodym chłopakiem. Po kolejnej lekturze zaczęłam się zastanawiać, jakby to było, gdyby akcję przenieść w inne realia kulturowe. Co stałoby się po śmierci wielkiego Imama?
W rzeczywistości po takim wydarzeniu 27 imamów tworzy radę najwyższych nauczycieli religijnych i debatuje. Na pewno w takie obrady chciałyby się zaangażować służba bezpieczeństwa. Tym bardziej że w prawdziwym życiu kairski uniwersytet Al-Azhar, w którym rozgrywa się akcja filmu, jest po jednej stronie ulicy, a siedziba państwowych służb bezpieczeństwa po drugiej.
Zdarza się, że ktoś ze strony rządowej przechodzi na stronę religijną. „Chcielibyśmy wprowadzić kilka nowych praw i potrzebujemy waszego wsparcia”. „Macie nasze wsparcie, a co dokładnie macie na myśli?”. „Musicie nam znaleźć fragmenty Koranu potwierdzające, że to, co chcemy sankcjonować, ma religijne podparcie” – tak wyglądają te gry między jedną a drugą stroną ulicy. Rządzący doskonale wiedzą, że dowolne, nawet wprowadzone w pełni legalnie prawo, nie będzie miało dla ludzi znaczenia, jeśli nie znajdzie się jego uzasadnienia w zapisach religijnych.
Nad „Chłopcem” czuwał także duch innego pisarza.
Kristina Äberg, moja producentka, była od samego początku entuzjastycznie nastawiona do tego projektu. Ja rozkoszowałem się procesem pisania, ale reżyser we mnie czuł, że realizacyjnie to będzie koszmar. Statyści, kostiumy, rozmach... Ale Kristina zaczęła szukać finansowania. Nagle okazało się, że jest cała masa osób, które chcą zapłacić za realizację tego projektu. Nigdy czegoś takiego nie widzieli i chcieli to zobaczyć. Musiałem się zgodzić. Mniej więcej w tamtym czasie – pod koniec 2020 roku – zmarł John le Carré, którego jestem wielkim fanem. Ponownie przeczytałem wszystkie jego książki. Zaraz potem zadzwoniłem do decydentów. „Przepraszam was bardzo, ale muszę przepisać scenariusz, który już zaakceptowaliście, bo jest tam jeden duży błąd, którego John le Carré nigdy by nie popełnił”.
Jako znawczyni kina zapewne pani wie, że książki le Carré bardzo trudno przekłada się na film. Nawet jeśli podobał mi się „Szpieg” Tomasa Alfredsona czy „Ze śmiertelnego zimna” Martina Ritta, to są one nie do porównania z książkowymi oryginałami. A to dlatego, że pierwotnie narratorowi nie można nigdy do końca zaufać, a to chwyt bardzo trudny do odtworzenia na ekranie.
Przyznam szczerze, że do samego końca, do premiery filmu w Pałacu Festiwalowym w Cannes, zastanawiałam się, czy widzowie zrozumieją strategię, na którą się zdecydowałem. Nasz narrator kłamie nie tylko Adamowi, naszemu głównemu bohaterowi, ale wszystkim. I dobrze. Ukrywa nadrzędny cel, którym jest upewnienie się, że właściwa osoba zostanie wybrana na stanowisko nowego Wielkiego Imama.
Warto podejmować wyzwania, bo życie jest zbyt krótkie, żeby tylko „tworzyć kontent”. Ja chcę robić prawdziwe kino. Kiedy to się udaje, widzowie zostaną na takim filmie do końca, w pełni zaangażowani.
Wspomniał pan o trudnościach realizacyjnych. Akcja filmu rozgrywa się na kairskiej uczelni Al-Azhar, ale domyślam się, że kręcenie tam nie było możliwe. Jak udało wam się stworzyć tak realistyczną scenografię?
Rozważaliśmy zbudowanie repliki uczelni. Z powodu pandemii musieliśmy jednak przenieść zdjęcia do Turcji, co mnie ucieszyło. Sceny w wiosce kręciliśmy w leżącej blisko syryjskiej granicy Adanie. Większym wyzwaniem były sceny miejskie. Stambuł to być może jedyne miasto, które może przed kamerą udawać Kair.
Oba te miejsca snują opowieść o upadłym imperium. Wielkie budynki, drogie materiały, kombinacja faszyzmu, islamskiej architektury i wspaniałej historii w jednym miejscu. Kiedy udało się ustalić, że zdjęcia mogą powstawać w meczecie Sulejmana, wiedziałem, że to mamy, że się uda. Oczywiście to był dopiero początek – trzeba było stworzyć stroje, zorganizować statystów, a wszystko w okresie natężonego COVID-u.
Plany realizowane w tak dużej skali to nie pana pierwszyzna.
Takie mam szczęście, a może to pech? Większość amerykańskich produkcji, przy których współpracowałem, rzeczywiście była realizowana z rozmachem. Pamiętam, że na planie „Westworld” mieliśmy chyba z tysiąc statystów i rozliczne sceny z końmi.
Z kolei mój odcinek „Raya Donovana” rozgrywał się na Times Square. Film „Najemnik” z Chrisem Pinem miał zaś ponadczterdziestomilionowy budżet. Praca w dużej skali to coś, co umiem robić, choć tego nie cierpię. Ale uważam, że jeśli już podejmie się decyzję, to trzeba zaangażować się na sto procent. Zadaniem reżysera jest stworzyć świat, w który widz uwierzy, bez potrzeby kwestionowania tego, co widzi.
Bardzo interesująco w tym filmie pokazana jest relacja sił religijnych i rządowych, wiary i systemu. Czy mógłby pan trochę więcej o tej zależności opowiedzieć?
Nie tworzę filmu dokumentalnego, więc to nie wiedza, a wiara widza jest najważniejsza. Rzeczywistość, do której odnosimy się w naszej historii, jest oczywiście o wiele bardziej skomplikowana i naprawdę fascynująca. Al-Azhar został zbudowany przez Fatymidów w 972 r. – przyp. red. – jako instytucja szyicka, bo w tamtych czasach cały Egipt był szyicki.
Potem Saladyn, kiedy zamierzał podbić Jerozolimę, potrzebował pieniędzy, więc najpierw musiał podbić świat muzułmański. Najbogatszym krajem w regionie był wówczas Egipt, który jednocześnie miał dość słabą armię, dlatego Saladyn zdecydował się uderzyć właśnie tam. Żeby to zwycięstwo przypieczętować, musiał zdobyć serca mieszkańców, zatem pierwszym krokiem byłam konwersja, przekształcenie Al-Azhar w instytucje sunnicką.
Szyici są o wiele bardziej hierarchiczni, mają np. ajatollaha. W islamie sunnickim jest nieco inaczej. Taki drobny szczegół: zwrot „Allahu Akbar” nie oznacza „Bóg jest wielki”, a „Bóg jest większy”, czyli że nic nie jest wspanialsze, większe od Boga. To zdecydowanie utrudnia zadanie królowi czy tyranom. Król mówi: „Ja jestem waszym władcą!”, a ty na to: „Allahu Akbar”. Upada więc cała koncepcja oddawania bezkrytycznego hołdu władcy, nawet król musi uznać wyższość boską.
Dlatego film opowiadający o hierarchii w świecie islamu zawsze ma ten interesujący podtekst. Ale jeśli instytucja ma charakter nieformalny, to nieformalna jest również jej władza.
W islamie sunnickim mamy cztery najważniejsze szkoły i wszystkie one mają swoje reprezentacje w obrębie Al-Azhar. Zmagania w obrębie samego islamu mają charakter egzystencjalny i znajdują odzwierciedlenie także w filozofii zachodniej. Chodzi o odwieczne pytanie, czy mamy wpływ na swoje przeznaczenie.
Gdyby wierzyć wszystkim kołczom, to jesteśmy kowalami własnego losu.
My, ludzie, budzimy się każdego dnia, wmawiając sobie, że mamy wpływ na to, jak potoczy się nasze życie. W przeciwnym wypadku odczuwalibyśmy gigantyczny bezsens. Ale to tylko ułuda. Są rzeczy większe: tsunami, zmiany klimatyczne, bomby nuklearne...
W obliczu katastrofy dociera do nas, że nasza kontrola nad rzeczywistością jest zerowa. W islamie to absolutnie powszechnie znany fakt, bo wierzy się, że przeznaczenie jest zapisane w naszej duszy. To problem czysto filozoficzny, bo jeśli rzeczywiście tak jest, to jak wpływa to na kwestię naszej odpowiedzialności? O tym bardzo dyskutuje się w obrębie samego islamu. Dla mnie było to interesujące filozoficzne pytanie podczas pracy nad filmem. Choć film nie jest najlepszym medium do tego typu dyskusji, bo trzeba dokonać wielu uproszczeń, spłaszczeń, to i tak uważam, że można tę dyskusję prowadzić z sukcesem, na pewno na poziomie emocji. Widzowi, nawet z całkiem innego kręgu kulturowego, nietrudno utożsamiać się z Adamem, bo wszyscy kiedyś znaleźliśmy się w takiej jak on sytuacji.
Byliśmy gdzieś i mieliśmy wszechogarniające poczucie, że nad niczym nie mamy kontroli. Nie wiemy, jak się za to zabrać, ale jednocześnie musieliśmy coś zrobić. A potem ponieść odpowiedzialność za coś, co nie do końca było naszym wyborem.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.