Przez wiele lat miałam pretensje do rodziców o to, że czegoś od nich nie dostałam. Musiałam dorosnąć, żeby zrozumieć, co im zawdzięczam – mówi reżyserka Kinga Dębska. Jej nowy film „Zupa nic” jest najczulszą opowieścią o PRL-u, jaką widzieliśmy w polskim kinie.
Zupa nic to peerelowski substytut zupodeseru: mleka zmieszanego z żółtkami i cukrem waniliowym. Coś z niczego, czyli z tego, co akurat mamy pod ręką. W przepisie na zupę nic zawiera się opowieść o niedoborach, które kształtowały doświadczenie kilku pokoleń Polaków. Mamy w rodzimym kinie wiele filmów pokazujących, jak ówczesna rzeczywistość demoralizowała, łamała charaktery, była źródłem traumy. Kinga Dębska, twórczyni „Moich córek krów”, obrała zupełnie inną drogę niż Marek Koterski czy Wojciech Smarzowski. W jej spojrzeniu PRL jest najweselszym barakiem w obozie.
Absurdy PRL-u
– Miałam ogromną potrzebę zrobić film, który pomoże mi zrozumieć, skąd pochodzę i dlaczego jestem taka, jaka jestem. Przez wiele lat miałam pretensje do moich rodziców o to, że mi czegoś zabronili lub czegoś od nich nie dostałam. Skupiałam się na tym, czego nie miałam. Musiałam dorosnąć, żeby zrozumieć, co im zawdzięczam. Moje traumy skończyły się wraz z ich śmiercią. Z perspektywy dorosłej kobiety widzę, jacy byli kolorowi, jak walczyli o to, żeby żyć po swojemu i wyjechać rozklekotanym maluchem w świat. Wcześniej tego nie widziałam – tłumaczy reżyserka.
Mamy tutaj kalejdoskop absurdów PRL-u: bohaterowie kiszą się w ciasnym mieszkaniu, stoją w kolejkach po żywność, gubią przedświąteczne talony, nadużywają alkoholu i kombinują, jak związać koniec z końcem. Z takich obrazków można by nakręcić horror społeczny. W „Zupie nic” częściej słyszymy śmiech niż płacz. – Zanim zaczęłam pracę nad filmem, przypomniałam sobie obrazek z dzieciństwa: ja z moją siostrą stoimy z rączkami w górze i tata owija nas kitkami lisimi przeznaczonymi na handel w Budapeszcie. Moja siostra uważa, że to się nigdy nie wydarzyło. Być może to moja wyobraźnia, ale ten obraz zabrał mnie do tamtego czasu. Wyjazdy turystyczno-handlowe nie zostały jeszcze wyraźnie pokazane w kinie, a przecież były znakiem rozpoznawczym PRL-u – tłumaczy reżyserka.
Życzliwość wobec bohaterów i widzów
„Zupa nic” jest historią rodzinną, opowiedzianą jednocześnie z perspektywy pary dorosłych (Kinga Preis, Adam Woronowicz), ich dzieci (Barbara Papis, Alicja Warchocka) i babci, zagranej z pazurem przez Ewę Wiśniewską. Wszyscy kłócą się ze sobą, ale potrafią okazać sobie czułość. Wydawałoby się, że to banał. Ale w tej historii jest tyle zręcznego dowcipu, empatii dla bohaterów, świetnego aktorstwa i dobrze napisanych dialogów, że nie sposób przejść obok tego niej obojętnie. To, co zadziwia, to niezwykle rzadka w polskim kinie prostolinijność, życzliwość wobec bohaterów i widzów.
Może właśnie dlatego tak zaraźliwy jest ton „Zupy nic”: słodko-gorzki, słoneczny, z kolorami rodem z melodramatów Almodóvara. – Chciałam, żeby ten film był kolorowy. Pokazywał, jak świat widzi dziecko. Jest trochę taki, jak gumy balonowe, które przychodziły w paczkach z Ameryki. Postawiliśmy na charakterystyczne peerelowskie kolory: czerwień, żółć, zieleń – tłumaczy reżyserka. Dodaje, że operator i kolorysta inspirowali się estetyką taśm ORWO, oczywiście, odpowiednio podkręconych. – Marzył mi się film na słodko, przyciągał mnie ten słodkawy smak zupy nic. Bo mimo tych wszystkich braków, z którymi większość się wtedy mierzyła w codziennym życiu, miałam szczęśliwe dzieciństwo. Nie było Facebooka, zajęć pozalekcyjnych, za to mieliśmy dużo wolnego czasu, siebie nawzajem, klucz na szyi, kanapkę ze śmietaną i cukrem. Rośliśmy trochę jak chwasty. Nikt się nami specjalnie nie przejmował. Dzisiaj byłoby to nie do pomyślenia, z drugiej strony, jako dzieci mieliśmy dużo swobody.
Moda na lata 80.
Ważną rolę odgrywają też scenografia i kostiumy. – Z wielką pieczołowitością odtworzyliśmy tamte wnętrza, świat, kostiumy i tamtą radość życia. Bo to, czego się zazwyczaj nie pokazuje w filmach o PRL-u, to że ci ludzie żyli naprawdę. Nam się trochę wydaje, że oni żyli tak na dwie trzecie. Że nie potrafili się cieszyć, że byli trochę przyszarzali jak zdjęcia, które znamy z tamtych czasów.
Akcja „Zupy nic” rozgrywa się w połowie lat 80. W nadchodzącym sezonie zobaczymy aż cztery polskie filmy, których akcja rozgrywa się tym czasie: „Najmro. Kocha, kradnie, szanuje” Mateusza Rakowicza (premiera kinowa 17 września), „Żeby nie było śladów” Jana P. Matuszyńskiego (premiera 24 września), „Hiacynt” Piotra Domalewskiego (jesienią na platformie Netflix). Z nich wszystkich „Zupa nic” jest najpogodniejszą opowieścią o dorastaniu w PRL-u. O czasach, w których niczego nie było, ale jakby było wszystko. – Chcę pomóc widzom oswoić i zaakceptować swoje dzieciństwo. Innego nie będziemy mieli. Gdy kręciliśmy ten film, miałam dewizę, którą dzieliłam się z całą ekipą: bez względu na to, jakie mieliśmy doświadczenia jako dzieci, możemy być szczęśliwi – mówi Dębska.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.