Tematem zebranych w tej książce tekstów wybitnego filozofa, spośród których dwa nie zostały dotychczas publikowane, jest ludzki lęk przed śmiercią, a także możliwość opanowania go. W tych poszukiwaniach Kołakowski towarzyszy czytelnikom, skłaniając ich do pytań, czy to śmierć nadaje życiu sens, skąd bierze się nasza obsesja na jej temat i dlaczego marzymy o nieśmiertelności.
[…]
Poznałem Tadeusza w 1949 roku, wkrótce po jego powrocie z Paryża do Polski; pamiętam błahą okazję do tej znajomości: prosiłem go o przeczytanie i zaopiniowanie jakiegoś czeskiego artykułu do pisma, w którym wtedy pracowałem. Od tego czasu mogłem się cieszyć jego niemal dziesięcioletnią przyjaźnią, pełną niezliczonych, niemal codziennych rozmów po kawiarniach, we wspólnych miejscach pracy, w domu. Były to rozmowy na przemian humorystyczno-wariackie i smutne. W Tadeuszu czaił się niegasnący niepokój. Wolno chyba o tym powiedzieć: miał – uzasadnioną niestety – obsesję przedwczesnej śmierci. Każda śmierć kogoś z przyjaciół lub bliższych, a nawet dalszych znajomych, często i nieznajomych – była dla niego bolesnym wstrząsem, wobec którego wszystko stawało się od razu nieważne. Niezliczoną ilość rozmów i rozważań na temat śmierci mógłbym przytoczyć z naszej znajomości. Była w nim stała, bolesna czujność na zjawisko śmierci. Nawet w błahostkach, niemal humorystycznie, dochodziła do głosu. Nie lubił na przykład filozofów, którzy umarli młodo. Kiedy mu raz powiedziałem, że studiuję właśnie pisma Geulincxa, skrzywił się z odrazą. „Rzuć to – powiedział. – Nie znoszę go. Umarł, mając czterdzieści lat”. „Ależ umarł w czasie zarazy” – zaoponowałem. „Wszystko jedno. Tym gorzej. Nagłą śmiercią, okropne”. Na ścianie wisiał gdzieś portret Wilhelma Ockhama. „Zdejmij to – nalegał. – Umarł młodo, nie chcę o nim słyszeć”. Śmierć była dla niego czymś bez końca przemyśliwanym, przedmiotem zaciekawienia pełnego zgrozy i stale czymś, co woła o sprzeciw, czymś przeciwnym naturze.
O jego śmierci dowiedziałem się po kilkumiesięcznej przerwie w naszych rozmowach, mieszkając w Amsterdamie, oderwany od normalnych zajęć i kontaktów. Niepodobna było przyjąć do wiadomości tej śmierci, która pozornie nic nie zmieniła w tymczasowym życiu, gdzie i tak nie mogliśmy się widywać. Pojawiła się jako abstrakcyjnie uświadomione, dziwaczne okrucieństwo przyrody, absurd równie niemożliwy, jak niewątpliwy. Wszakże my wszyscy, co przebywaliśmy z nim w codziennej przyjaźni, wszyscy nie tylko uczyliśmy się od niego, ale przesiąkaliśmy nieodwracalnie jego sposobem asymilacji świata, wszyscy w jakiejś mierze stawaliśmy się „krońskistami”. Śmierć Tadeusza dla każdego z jego przyjaciół musiała być w pewnym stopniu śmiercią samego siebie, okaleczeniem z jakiejś części istotnej i ważnej własnego istnienia.
I nikt nie wie, dokąd odszedł. Nie mamy nadziei spotkać się więcej ani o sprawach błahych i ważnych gawędzić wspólnie w innym świecie. Tylko zostały w nas, razem z pamięcią, jakieś iskry owego ducha osobliwego, które, być może, nie zgasły razem z nim. Nie jest to zresztą pociecha: jeśli świat składa się z ludzi i rzeczy i jeśli oderwane od osobników ludzkich idee są tylko rzeczami, to niesprawiedliwość krzyczącą ujawnia banalna refleksja, co każe uznać, iż w porządku narodzeń i unicestwień rzeczy od ludzi o tyle są trwalsze.
Paryż, w listopadzie 1958 roku
[1958]
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.