Świat, który budowaliśmy mozolnie przez lata, jeśli nie dekady, wydaje się być dzisiaj atakowany ze wszystkich storn. Atakowany przez różnej maści szowinistów i nacjonalistów, rasistów i homofobów, mizoginów i bigotów, chcących za wszelką cenę wepchnąć nas w rzeczywistość niechęci, podejrzliwości i nienawiści do Innego.
– Idziesz dzisiaj ze mną na party do ambasadora B. Jego mąż ma dzisiaj trzydzieste piąte urodziny, może być fajnie – zakomunikowała mi Noemi. Decyzja zapadła błyskawicznie, bo moja serdeczna przyjaciółka nie znosi sprzeciwu, a mnie na party z okazji urodzin męża ambasadora dwa razy namawiać nie trzeba. Przywdziałem więc natychmiast najelegantsze japonki i kuse spodenki (w Tel Awiwie dość powszechnie uważa się, że to jest strój na każdą okazję) i udaliśmy się na rzeczone party, które okazało się jak najbardziej szaloną imprezą. Bez kelnerów w smokingach serwujących na srebrnych tacach zawinięte w delikatne pozłotka Ferrero Rocher, które „dodaje chwilom blasku”, a za to z basenem, dużą ilością prosecco i tańczącymi sambę drag queens. Umarłem i jestem w raju, pomyślałem. Pewnie, gdy usnąłem po małym słonecznym udarze dnia poprzedniego, dusza moja unoszona przez dwa aniołki o wyglądzie Sashy Velour (zwyciężczyni dziewiątego sezonu „RuPaul's Drag Race”) i izraelskiego modela Eliada Cohena uniosły mnie nad śródziemnomorską promenadę Szelomo Lahata w Tel Awiwie wprost do penthouse’u ambasadora kraju B. Bym mógł od teraz rozkoszować się wiecznym życiem po życiu, zajadając daktyle przy basenowym tarasie z widokiem na starożytną Jaffę.
Gdy myślałem, że nie może już być lepiej, podszedł do mnie zjawiskowo piękny i czarny jak bezmleczna czekolada mężczyzna (kolor jego skóry jest w tej opowieści bardzo ważny) i zagaił przy papierosie rozmowę niewinną, w której niezwłocznie pojawiało się pytanie skąd jestem. Z Polski, jestem z Polski – odpowiedziałem bez entuzjazmu i zgodnie z prawdą, no co Noemi przewróciła oczami, bo Polska w Izraelu to tak zwany boner killer. Na co mój rozmówca, ku naszemu zaskoczeniu, rozpromienił się natychmiast i zakrzyknął radośnie: – Mój dziadek był z Polski! Z okolic Warszawy. Jestem Omer, Omer Grzanka!. Umarłem po raz drugi. Umarłem ze śmiechu, a Noemi razem ze mną, bo jednak sytuacja, w której na urodzinach męża J. ambasadora kraju B. chłopak z Polski, flirtując z czarnym Izraelczykiem dowiaduje się, że on się nazywa Grzanka, a jego dziadek – do czego doszliśmy po wymianie esemesowej z mamą Omera – był z Płońska, jest jak z komedii Stanisława Barei albo Efraima Kiszona.
Ale pokazuje też jak nieprawdopodobnie poplątana może być historia i korzenie drzewa genealogicznego oraz jak cudownie kolorowe może być życie. Trzeba tylko wiedzieć, gdzie go szukać, co wydaje się być w dzisiejszych, coraz bardziej plemiennych czasach, coraz trudniejsze. Ale czasami się udaje. Nam się udało. I ulotniliśmy się z Omerem nad ranem z urodzinowego party, by we własnym towarzystwie zacieśniać relacje polsko-izraelskie. W imię braterstwa narodów.
Utkwiła mi bardzo ta historia w głowie, a trzeba wiedzieć, że mam raczej kurzą pamięć. Utkwiła nawet nie z racji spędzenia cudownej nocy w wielobarwnym pod każdym względem towarzystwie, a potem ze złotym – że tak powiem – medalistą, ale chyba bardziej z tęsknoty za znikającym światem, który budowaliśmy mozolnie przez lata, jeśli nie dekady, a który wydaje się być dzisiaj atakowany ze wszystkich stron. Atakowany przez różnej maści szowinistów i nacjonalistów, rasistów i homofobów, mizoginów i bigotów, chcących za wszelką cenę wepchnąć nas w rzeczywistość niechęci, podejrzliwości i nienawiści do Innego. Chcących nas zamknąć w twierdzy z głęboką fosą i zwodzonym mostem. A ja do wieży nie chcę! Chcę po podzamczu hasać, po miastach i wioskach, po łąkach i lasach. Chcę ludzi poznawać, chcę wino pijąc, znajomości zadzierzgiwać z Omerami z Płońska, bom ciekaw ludzi, ciekaw świata, ciekaw wszystkiego, czego klaustrofobiczne umysły boją się niemożebnie. I nie wyrażam zgody na pacyfikację mego stylu życia. Nie wyrażają jej też mieszkańcy Tel Awiwu – tętniącej nieustannie, otwartej i kolorowej metropolii coraz bardziej szowinistycznego (zupełnie jak Polska) Izraela. Zgody nie ma u Noemi, zgody nie ma u Omera, zgody nie ma u tysięcy, dziesiątek tysięcy ludzi protestujących regularnie na placu Icchaka Rabina przeciw kolejnym próbom budowania płotów, zasieków i murów między kolejnym grupami ludzi.
Nie godzą się telawiwczycy na świat, którego konstrukcja nijak się ma do wszystkiego, w co wierzą, do wszystkiego na czym w 1909 roku zaczęto budować na wydmach to imponujące miasto portowe. Chcą chrupać rano krłasąty w setkach kawiarenek, dyskutować zawzięcie na karmelskim targowisku, śmigać hulajnogami bulwarem Rotschilda, grać w szabat na plaży do upadłego w matkot, piknikować z dzieciakami i psiakami (posiadanie psa jest w Tel Awiwie niemal obowiązkowe) i po prostu żyć, przyjemnie żyć, choć tanio – jak wiadomo – tam nie jest. Po północy dołączył do nas na tarasie zajęty zabawianiem tłumnie przybyłych gości ambasador B. wraz z małżonkiem. Nie omieszkałem im natychmiast zazdrośnie wypomnieć wspaniałego życia w Izraelu. Na co ambasador uśmiechnął się, zjadł tonącą w kieliszku oliwkę i powiedział: – My nie żyjemy w Izraelu, tylko w Tel Awiwie. Dolać ci wina?.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.