Michelangelo Pistoletto odkrywa przed nami, że ideały piękna – choć wydają się odwieczne – zamienione w towar starzeją się. Nieśmiertelne kształty stają się śmiertelnymi śmieciami. To, co przed chwilą było cenne, za chwilę okazuje się bezwartościowe. O słynnym dziele „Venere degli stracci” pisze w nowym odcinku swojego cyklu kierownik Katedry Mody Wydziału Wzornictwa warszawskiej ASP.
Jest kilka wersji tego dzieła. Pierwsza pochodzi z roku 1967 roku. Na tle kupy szmat tyłem do nas stoi stylizowany na klasyczny posąg Wenus naturalnej wielkości. W tej pierwszej wersji kupa szmat składała się z najprawdziwszych szmat, wcześniej używanych przez włoskiego artystę Michelangela Pistoletta do polerowania powierzchni jego „obrazów lustrzanych” – serii prac realizowanych w latach 60. Wykonaną z betonu figurę Wenus Pistoletto kupił w sklepie z akcesoriami ogrodniczymi. Jest więc nie tyle rzeźbą, ile produktem. Coś jakby towarem z supermarketu – nowoczesnej świątyni konsumpcji.
Ponieważ betonowa powierzchnia figury Wenus była porowata, artysta – żeby nadać jej gładkość – pokrył ją warstwą miki, minerału używanego w przemyśle jako połyskujący dodatek na przykład do ozdobnych tynków. Jeszcze tego samego roku do trzech różnych kolekcji dzieł sztuki (zarówno prywatnych, jak i publicznych) trafiły trzy kolejne wersje „Wenus”, do których tym razem artysta zrobił gipsowe odlewy. Tyle zostało z idei boskiego piękna w sztuce gwałtownie rozwijającej się nowoczesności.
W takiej kondycji wchodzi Wenus do kanonu sztuki współczesnej. I choć w następnych latach i wersjach tego dzieła wystawianych w coraz bardziej prestiżowych instytucjach artystycznych na świecie „Wenus” Pistoletta będzie przyjmowała coraz bardziej szlachetne oblicza, to istota tego szeroko dziś znanego i bardzo popularnego dzieła zawiera się moim zdaniem w jej pierwotnej, ubogiej wersji.
Nieprzypadkowo używam słowa „ubogiej”. Samo dzieło „Venere degli stracci”, znane na świecie jako „Venus of the Rags”, wywodzi się bowiem z nurtu arte povera, czyli sztuki biednej, jak to tłumaczą podręczniki i encyklopedie – sztuki świadomie ubogiej. Artyści tego nurtu, a między nimi Michelangelo Pistoletto, celowo używają tanich, surowych, jak najmniej przerobionych materiałów, a także posługują się tym, co używane, uszkodzone, porzucone, niepotrzebne. Podkreślają w ten sposób, że wartość dzieła sztuki leży nie w drogocennych surowcach, ale w artystycznej koncepcji. A w takim wypadku żaden, nawet najtańszy materiał nie musi się chować pod warstwą glamouru. Sztuka nie musi czarować widza pozornym pięknem i powierzchownym bogactwem. Zarysowania, pęknięcia, rozdarcia, postrzępienia – to wszystko, co z punktu widzenia produktu obniża jego wartość, w sztuce staje się cechą dzieła i tworzy jego estetyczną i artystyczną wartość.
Michelangelo Pistoletto tworzy swoje dzieło z tego, co można kupić w sklepie, co się zużywa i co traci na swojej towarowej wartości. Z tego, co w wyniku zużycia nadaje się do wyrzucenia. Dlatego, że się porwało, ale i dlatego, że się zestarzało, znudziło, wyszło z mody. Odkrywa przed nami, że ideały piękna – choć wydają się odwieczne – zamienione w towar starzeją się. Nieśmiertelne kształty stają się śmiertelnymi śmieciami. To, co przed chwilą było cenne, za chwilę okazuje się bezwartościowe.
„Venere degli stracci” w roku 1967 celnie trafiła w sam środek (no, może schyłek) gospodarczego boomu, jaki przeżywały Włochy w latach 50. i 60. XX wieku. Okres ten zwany jest nawet il miracolo economico (cud ekonomiczny). Gwałtownemu rozwojowi przemysłu i wzrostowi konsumpcji towarzyszył styl życia nazywany la dolce vita – kreujący obraz włoskiej szczęśliwości. W tym obrazie bogactwo i piękno nierozerwalnie się ze sobą łączą, stają się cechami codzienności. W kształtowaniu tej wizji ogromną rolę odegrał italian design i jego bardzo ważna gałąź – włoska moda. Po wojnie trzeba było nie tylko świat odbudować, ale i zaczarować. Uczynić go pięknym i pociągającym. Sprawić, by na nowo chciało się żyć. Takie zadanie postawił włoskiej modzie Giovanni Battista Giorgini, który 14 lutego 1951 roku zorganizował we Florencji pierwszy pokaz Alta Moda, do którego włączył też przedstawicieli marek prêt-à-porter, takich jak choćby Emilio Pucci. Od tego momentu rozpoczęła się popularność włoskiej mody w świecie, bo sprytny Giorgini wymyślił, że włoski sen o dolce vita trzeba przede wszystkim sprzedać lubiącym śnić o wielkości Amerykanom. Na najbliższe 20 lat Włochy stały się ulubionym celem modowych wycieczek hollywoodzkich gwiazd, a włoska moda miała ogromny wpływ na to, jak wyglądał hollywoodzki styl lat 50. i 60.
Giorgini wymyślił całą marketingowo-biznesową formułę opowieści o modzie, nadając organizowanym przez siebie pokazom charakter komercyjnej bańki pełnej wyrafinowanego, nowoczesnego glamouru. Jego niezwykle eleganckie pokazy były jednak prezentacją produktu. Tego, co się da powielić i sprzedać. Wprowadzić w życie, a nie – jak to było w przypadku paryskiego haute couture – zamykać w złotej klatce. We włoskim projektowaniu chodziło o to, by poprzez przedmioty codziennego użytku wprowadzić w życie pewien nowy i nowoczesny język estetyczny.
Produkty włoskiego dizajnu i rzeczy wyrastające z filozofii made in Italy były również symbolami i narzędziami propagowania idei la dolce vita. Nie można było cieszyć się życiem, jeśli nie było się otoczonym włoskimi produktami i włoskim dizajnem. Szczęśliwi Europejczycy mieli poruszać po swoich miastach vespą (jak Gregory Peck i Audrey Hepburn w „Rzymskich wakacjach”, filmie z roku 1953), a odnoszący sukcesy pisarze powinni tworzyć na maszynie Olivetti (na zaprojektowanej przez Marcella Nizzolego przenośnej maszynie do pisania „Lettera 22” pisali Günter Grass, Leonard Cohen, William S. Burroughs czy kanadyjska pisarka i ikona mody Joan Didion).
Michelangelo Pistoletto pyta, jak daleko można się posunąć w osładzaniu (mieszczańskiego) życia, produkowaniu ładnych rzeczy, przystrajaniu rzeczywistości. Czy taki ma być sens współczesnej kultury? Czy taka ma być funkcja piękna?
Otaczając się w szale konsumpcji jedynie pięknymi przedmiotami, produkujemy nadmiar piękna i doprowadzamy do jego dewaluacji.
W końcu wszystkie te piękne rzeczy lądują na śmietniku, tworzą kupę szmat. Konsumpcja przedmiotów staje się produkcją odpadków. Ich niegdysiejsze piękno okazuje się pozorem, ułudą. I rzeczy wracają do swojego pierwotnego stanu – chaotycznej, nieukształtowanej materii. A zachwyt nad jedynie materialnym kształtem piękna prędzej czy później ujawnia egzystencjalną pustkę.
Dzieło Pistoletta nie ma jednak natury jedynie krytycznej czy moralizatorskiej. To, co odrzucone przez konsumpcję, w jego artystycznym geście powraca do świata sztuki. Szmaty z pierwszej wersji instalacji „Venere degli stracci” najpierw były, powiedzmy, ubraniami, kiedy się zużyły jako ubrania, zamieniły się w szmatki, które stały się narzędziem pracy artysty; służyły do polerowania powierzchni dzieł sztuki. A kiedy wydawało się, że to już koniec, że już niżej upaść nie mogły, powróciły jako dzieło sztuki i znalazły miejsce w muzeach i galeriach. Nie jako obiekt, ale jako materia artystycznego konceptu.
Liczni interpretatorzy pracy włoskiego artysty przypominają, że Wenus jest symbolem nieśmiertelnego, nieprzemijającego piękna. Ale jeżeli piękno ograniczymy do sprawy przyjemnego dla oka kształtu i drogocennej materii, ulegnie ono przemijającemu czasowi i równie przemijającym modom. Nieśmiertelność piękna potrzebuje człowieka. Nie jako konsumenta, ale jako twórcy. Twórca jest bowiem tym, który potrafi zawrzeć sojusz z materią. A taki sojusz chroni świat przed zniszczeniem i pozwala mu się nieustannie na nowo odradzać.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.