„Chcę mieć męża” – piszą Małgorzata Halber i Olga Drenda już w pierwszym rozdziale. Ich mąż nie musi nosić obrączki ani nawet składać przysięgi, ale musi być na serio. Poza tym, że interesujący, powinien rokować jako zaangażowany i otwarty na rozmowę partner. Według autorek dopiero to daje szansę na szczęśliwy i trwały związek, resztę można między sobą uzgodnić. „Książka o miłości. Uwaga: bawiąc uczy” to emocjonalny self-care dla wszystkich, którym zdarzyło się kochać za bardzo, pomimo lub wbrew. Słodko-gorzka maść na złamane serduszko i lektura, która rozwiewa romantyzm, ale przywraca nadzieję.
Dwie lewicujące intelektualistki wydają książkę w różowej okładce z serduszkiem, a w tytule używają słowa „miłość”. Muszę przyznać, że jestem zaskoczona.
Olga Drenda: Czy intelektualistce nie wolno kochać?
Małgorzata Halber: Przecież miłość to podstawowa zasada w lewicowym systemie!
Ale chyba bardziej agape. Miłość erotyczną nauczyłyśmy się chować do kieszeni. Drżymy o nią, marzymy o niej, ale wydaje nam się infantylna i poza kontrolą. Właściwie nikt nas nie uczy, jak mądrze kochać. Ani mama, ani szkoła, ani popkultura.
OD: Nam też brakowało takiego wprowadzenia. Pisanie książki, którą chciałoby się przeczytać, jest najlepszą motywacją dla autorki lub autora. Tak właśnie było w tym wypadku.
MH: A nawiązując do wstydu. Chciałabym powiedzieć, że jesteśmy w fantastycznym momencie dziejowym. Na naszych oczach wydarza się rewolucja feministyczna. Zmiany, które teraz zaszczepimy, mogą stać się częścią nowej rzeczywistości. Jeśli czuję, że coś zalega w mojej głowie i emocjach, to znaczy, że jest ważne. Nie ma sensu tego ukrywać.
Olga, piszesz w książce, że nigdy nie randkowałaś.
OD: Nie randkowałam z kimś od zera, nieznajomym, ale z ewentualnym zamiarem romantycznym. Nie umiałam spotykać się z kimś trzy–cztery razy, żeby z dystansem zastanawiać się, czy coś z tego będzie. Nie wiem, jak to o mnie świadczy, ale trudno byłoby mi na dłuższą metę utrzymywać bliską znajomość, w której nie wiem, co ktoś o mnie sądzi. Może nie umiem flirtować, a może nie dawałam sobie pola do testów, ale to dlatego, że mam inną osobowość. W ogóle w życiu działam raczej zero-jedynkowo. Sama u siebie źle znoszę niezdecydowanie, jestem człowiekiem czynu i może tego samego spodziewałam się od drugiej strony.
MH: Ja też, jeśli się zakochuję, to od razu. Niestety to jest ryzykowne, bo nie ma przestrzeni na pytania i rozważania. Niby wiesz, że twój chłopak powinien coś zarabiać, wyprowadzić się od matki i tak jak ty lubić spacery, ale patrzysz na jego zdjęcie i twoje serce rośnie. „Taaak. Napisał, ale super. Nie powinnam się z nim spotykać, ale trudno. Spotkam się!”. I wtedy pojawia się zagadnienie, które nazwałabym nawet filozoficznym: jak się powstrzymać i czy w ogóle jesteśmy w stanie się powstrzymać?
Ja usłyszałam kiedyś zalecenie: małe dawki.
MH: Bardzo ciekawa rada. Moja psycholożka twierdzi, że jeśli czujesz, że kolana się pod tobą uginają, uciekaj. Nic dobrego z tego nie będzie.
OD: Żeby skomplikować sprawę, to powiem, że moje„zdroworozsądkowe relacje też nie były przepisem na sukces. Jak zwykle, to zależy.
W książce ustalacie kilka warunków progowych, które musi spełniać partner, żeby relacja mogła się udać.
MH: Tak, poza wymienionymi, pojawia się brak aktywnych nałogów. Osoba uzależniona po prostu nie jest w stanie nic budować, a nasza miłość, jak żadna zresztą, jej nie uleczy.
OD: Kolejnym ważnym kryterium jest otwartość na ewentualną konsultację z psychologiem albo z psychiatrą, choć to oczywiście wtedy, gdy znamy się już lepiej i pojawiają się konflikty. Bo jeśli w obliczu problemów pojawia się ostry sprzeciw, to prawdopodobnie oznacza, że jest w niereformowalny sposób przekonany o własnej racji. A czy to dobry pomysł być z kimś takim? Co, kiedy tej racji ewidentnie nie będzie miał, ale za nic nie ustąpi? Może też znaczyć, że ma jakieś zaburzenia, przed którymi ucieka. Spotkanie z psychologiem jest testem na samoświadomość i deklaracją, że dla wspólnego dobra jesteśmy w stanie wykonać nad sobą jakąś pracę. To wymaga pokory.
I zaangażowania. W książce mocno wybrzmiewa też zdanie: mój partner powinien być zaangażowany w relację w takim stopniu jak ja.
MH: Tu chciałabym przywołać książkę Joanny Okuniewskiej „Ja i moje przyjaciółki idiotki”, która pisze, że w pewnych wypadkach „idiotkowanie” nie jest już urocze i niewinne, tylko niebezpieczne. Zmienia się w samoupokarzanie. Dlatego myślę, że nie powinnyśmy używać nawet słowa „warunek”, bo ono jest teoretyczne i oderwane, jak jakiś filtr na Tinderze. A sytuacja wymaga, żeby spojrzeć w lustro i powiedzieć głośno: „Stara, robisz sobie krzywdę”.
Bardzo podoba mi się fragment, w którym piszecie, że dorośli ludzie, którzy zamierzają zbudować nową relację, powinni usiąść i wyłożyć na stół swoje diagnozy.
OD: To jest praktyczne. Jeśli wiem, że mam astmę, to moje otoczenie jest poinformowane i w razie ataku wie, co się dzieje i jest w stanie pomóc. A czym ta sytuacja różni się na przykład od ADHD, zaburzeń lękowych albo spektrum autyzmu?
MH: To zresztą tak często padająca dziś diagnoza, że zaraz okaże się, że dotyczy połowy wykształconych, wrażliwych młodych kobiet.
To jest też szerszy temat granic, które warto sobie nakreślić na samym początku. Moja przyjaciółka na pierwszej randce usłyszała zdanie: „Nie umiem już z nikim dzielić codzienności. Szukam związku do spędzania wolnego czasu”.
MH: Mnie się to bardzo podoba. Skoro ktoś zna swoje obciążenia, mówi o nich od razu. Oszczędza w ten sposób niedomowień, pretensji czy żalu. Moja zasada brzmi: „Whatever works”. Byłam zarówno w relacji, w której dla partnera przeprowadziłam się do innego miasta i zaczęłam tam nowe życie, jak i w takiej z mieszkaniem osobno. Obydwa modele mi pasowały.
OD: W książce bardzo często pojawia się zdanie „to zależy”. Nie ma złych czy dobrych rozwiązań. Dopóki nie robimy sobie ani nikomu krzywdy, możemy ćwiczyć różne modele i szukać takich, które w danym momencie życia i sytuacji sprawdzają się najlepiej.
My same też nie uważamy się za wyrocznie. W książce tylko dzielimy się doświadczeniem i opowiadamy o tym, jak było u nas, po czym od tego abstrahujemy. To są historie jednocześnie i nasze własne, i w jakimś stopniu typowe, skoro znajdujemy odniesienia w literaturze i nazwy w psychologii.
Po raz kolejny okazuje się, że klucz do harmonii i szczęścia tkwi w rozmowie. Ale jest jeden temat, o którym nie umiemy mówić. Z jakiegoś powodu seks, choć jest tak ważną częścią związku, rzadko funkcjonuje jako temat dyskusji.
MH: Nie umiałam rozmawiać o seksie do 38. roku życia, w tym stanie przeszłam przez cztery poważne związki. To stabuizowana sfera, bo łączy wiele wrażliwych kwestii, na przykład stosunek do swojego ciała czy poczucie atrakcyjności, a na to jeszcze nakłada się wyparcie seksu, bo tak nas wychowano.
OD: Nie tylko zresztą seksu, a w ogóle dotyku. Słyszałam od pewnej dziewczyny, że umawia się z mężczyznami na jednorazowe randki dlatego, że seks to dla niej pretekst, żeby się przytulać. Jej skóra potrzebuje dotyku, a seks jest formą fizycznej bliskości, która tę potrzebę zaspokaja. Przytulanie okazuje się dla niej bardziej intymną czynnością od seksu, skoro trudniej o nią poprosić.
Dlaczego więc warto się przełamać i zacząć nazywać coś, co dzieje się bez słów?
OD: Ja jestem zdania, że lepiej, gdy dzieje się ze słowami. Bez słów – to jakaś fantazja, scenariusz filmowy. W realu nie komunikujemy się telepatycznie. Jasne, że trudno jest mówić na temat, który zawsze jest jakoś kanciasty, brakuje właściwego słownictwa, wciąż czujemy, że się wygłupimy albo powiemy coś nie tak. Niestety chyba nie ma lepszej metody. Również po to, żeby móc powiedzieć, że seks nie jest dla nas priorytetowy.
Podobne artykułyDizajn nieokrzesany Aleksandra Boćkowska W książce jest mowa o kimś, kto tak miał, ale zamiast powiedzieć, co jest grane, unikał tematu. W tym czasie problem rósł i rósł, przyklejały się do niego kolejne żale, pogłębiało poczucie odrzucenia. Albo dla odmiany, jeśli seks jest dla nas ważny, jest czymś pozytywnym, chcemy, żeby w naszej więzi było go więcej, to też nie ma innego wyjścia niż powiedzieć, choć pewnie łatwo mówić sobie, że to nie wypada, że to żenujące, niskie. Taki przesąd też panuje, po prostu jak się nie obrócić, dupa z tyłu. Ale przecież nieporozumienia są jeszcze gorsze. A problem sobie sam nie pójdzie. Milczenie to straszny generator zła między ludźmi.
Pewnie w tej książce można znaleźć różne puenty, ale dla mnie ważne było zdanie o tym, że od każdego ze swoich parterów czegoś się nauczyłyście, że mimo walki, terapii, rozstań i bólu nie żałujecie.
MH: Ludzkie emocje są niesamowite, bo mogą wydawać się sprzeczne, a mimo to zachodzą w tym samym czasie. Ja z jednej strony czuję wdzięczność do swoich chłopaków za to, że ich spotkałam. Że nauczyłam się od nich wielu rzeczy, a teraz doszłam do jakiegoś punktu i dzięki nabytemu doświadczeniu umiem zbudować coś wartościowego z nowym partnerem.
Z drugiej strony potrafię tych swoich byłych nienawidzić i nie utrzymywać z nimi kontaktów. Może poza jednym wyjątkiem, który właściwie potwierdza regułę. Ale akurat ta relacja, która przerodziła się w przyjaźń, od początku miała inną naturę. Dzieliła nas 10-letnia różnica wieku i związek, choć całkiem długi, miał bardziej romansowy charakter.
OD: U mnie nie ma żalu, ale nie ma też wdzięczności. Zamknięte związki to zamknięte rozdziały życia. Nie chcę ani o nich myśleć, ani do nich wracać.
Na końcu muszę zadać wam to pytanie, rodem z kwestionariusza w podstawówce: „Jaki jest wasz ulubiony film o miłości?”.
OD: Lubię takie historie, które dzieją się w ciszy. Gdy bohaterowie są trochę nieśmiali i się rumienią. Bardzo wzruszył mnie kiedyś „3-Iron” Kim Ki-Duka, albo animacja Hayao Miyazakiego „Szept serca”. One przemawiają do mojej dzieciakowatej strony. Zresztą dzisiaj jestem szczęśliwie zakochana w kimś, z kim zdarzały mi się sceny jak z japońskiego albo koreańskiego filmu, bo oboje byliśmy okropnie zakłopotani.
MH: Ja jeszcze kilka lat temu powiedziałabym, że „Annie Hall”, ale ten film wyreżyserował Woody Allen oskarżony o pedofilię, więc ma problem. Jeśli jednak można odciąć działo od autora, to wybrałabym je ze względu na sposób, w jaki pokazuje związek – bez idealizacji i we wszystkich fazach, łącznie z rozstaniem, żalem i próbą rekoncyliacji miłości. Lubię też zabawną, skeczową formę, która daje mu lekkość i poszatkowaną narrację.
OD: Mam też piosenkę – Carly Simon „Coming around again”. To taki dojrzały głos, wyobrażam sobie, że to jest historia pary po przejściach, która negocjuje, że jednak chce utrzymać związek. Udało im się zrobić razem tyle świetnych rzeczy, więc teraz mimo rozczarowań szukają nowej drogi, która pozwoli im iść dalej razem przez życie.
Bardzo cenię takie spokojne, racjonalne podejście do miłości. Coś w rodzaju: „Co ma być, to będzie. W razie czego dam sobie radę sama, ale chciałabym spróbować. Czy ty też?”.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.